piątek, 24 grudnia 2010

Swiąteczne Inspiracje

Co świętujemy?

Odpowiedź niby jasna - narodziny dziecka w stajence.
I może coś więcej? Kolejny początek wszystkiego. Narodziny nadziei, inspiracji, pragnienia, idei...

Ludzie zwykle sądzą, że stworzenie potomka to najwyższy akt kreacji. A przecież z prawdziwą twórczością, tą z krainy duszy, prokreacja nie ma nic wspólnego! Jak akt czysto biologiczny można porównać do emanacji umysłu?

Tak sobie myślę, że każde działanie, wypływające z pozytywnej, wewnętrznej inspiracji, jest cennym stworzeniem. Przejawem ludzkiej duszy. Gdy tworzę, czuję, że istnieję naprawdę.

I nieważne, czy moje dzieła przetrwają sekundy czy lata. Nie ma znaczenia ich wartość określana w euro lub w złocie. Zaistniały przez ułamek wszechczasu. I to jest ich święto.

Tegoroczna choinka narodziła się w głowie K i powstała w jego sprawnych dłoniach. Prawdziwe arcydzieło modern art, z siatki na króliki i świetlnego węża. W roli dzwonków, szykowna, wieczorowa spódnica T, uszyta z myślą o sylwestrowo-karnawałowych parkietach.

I jeszcze jedna "inspiracja od wewnątrz" - zamiast papierowych opakowań - w tym roku nasze prezenty dla rodziny dostały czerwone, workowate ubranka. Niezwykle proste w wykonaniu, niesłychanie wygodne w noszeniu. Szyjąc je, wspomniałam moje krawiecki początki :-)

Wszystkim Wesołych Świąt. Niech żyją Narodziny. W naszych głowach ;-)

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Jak ta Lala

Na wczesnym etapie życia nurtowała mnie pewna kwestia natury nadrzędnej. Podejrzewam, że przynajmniej połowa ludzkości (ta dysponująca macicą), z niewielką ilością przeżytych lat na koncie, rozpatruje to samo zagadnienie. Nie są to szczegółowe badania terenowe, z wykorzystaniem dotacji unijnych i fachowego sprzętu. To raczej dyskretne i samotne rozważania w zaciszu własnej sypialni.

Co robią nasze lalki, kiedy nas nie ma w domu???

Wykorzystując piękne zlecenie pięcioletniej Laury, na wykonanie kompletnej garderoby dla dwóch lal, postanowiłam w końcu uporać się z odwiecznym dylematem. Aktualny świat wyposażył nas w spore możliwości inwigilacji. Dzięki ukrytym kamerkom, które mój wiodący agent K rozmieścił w naszym domu, udało się dokonać epokowych obserwacji.

Oto sekretne życie lalek:



p.s.
Dla małej Lali postanowiłam złamać moje żelazne zasady.
Jej lalki dostały w prezencie i buty, i bieliznę z metką made by eMMa.
W końcu zasady są także po to, by je łamać :-)

wtorek, 14 grudnia 2010

Interior Tailor

Ho, ho, ho... Nadciąga czas wielkiego, świątecznego ubierania. W kolejce do wypacykowania, przed bożonarodzeniowym pokazem mody, czekają szeregi choinek, kominków, poduszek, okien, stołów wigilijnych tudzież stolików do kawy. W ruch pójdą serwety z Mikołajem, stroiki z igliwiem, anielskie włosy i krynoliny światełek. Każdy pokój pragnie świątecznej przebieranki.

Przy okazji, z odmętów pamięci powychodziły rozliczne wnętrzarskie wyroby. Wysuwające się spod maszyny do szycia, nowe szaty krzeseł, okien, stołów, łóżek. Można by chyba urządzić spory pokój, umeblowany wyłącznie sprzętami, wystrojonymi w moje twory. Może nawet niezły ze mnie krawiec wnętrz, taka lokalna wersja interior tailor.

No to urządzamy!
Pokój jest okrągły, z oknami dookoła, z uwagi na nieprzeliczoną ilość tiulu, szyfonu, bawełny i lnu we wszystkich kolorach tęczy, którymi dekoruję kolejne salony i sypialnie. Jak w Polskiej Kronice Filmowej, przesuwają mi się przed oczami kolejne obrazy. Kiedyś przeistoczyłam sofę w kwiatki w minimalistyczne łóżko, z użyciem błękitno-zielonego pokrowca. Materac z gąbki przekreowałam na japońskie tatami, z pomocą pomarańczowego, niebieskiego i żółtego płótna. Z resztek materiału powstał obraz, jedyny strój na ścianę w kolekcji moich wnętrzarskich ciuchów. Zachód słońca nad morzem.

Krzesła T dostały jednoczęściowe lniane wdzianka, a kiedy z nich wyrosły, uszyłam im polarowe bikini w kolorze kawy z mlekiem. B także zapragnęła odziać swoją jadalnię, więc jej krzesła ubrałam w proste koszule z grubej, pastelowej bawełny, a stół dostał obrus maxi. Siedziska w koszulinach wyglądały jak chłopskie dzieci, ale B doszydełkowała im koronkowe kamizelki, w których spokojnie mogą iść na Pasterkę.

Osobną dziedziną wnętrzarskiego krawiectwa jest pokój dziecięcy. Mam już na koncie poszewki z frotki w misie i chmurki. Kolorowe prześcieradełka na gumce. Szykowne, lniane ubranie na wiklinowy kosz, który z pokolenia na pokolenie niańczy kolejne oseski, uszyłam pod czujnym i wymagającym okiem Gosi. Płócienna barykada, przeciwdziałająca nocnemu wypadaniu Ali z łóżeczka, to mój najnowszy produkt z tej branży. Wykonany ściśle wg fenomenalnie inżynierskiego rysunku Wojtka, w który wgryzałam się o wiele dłużej, niż w jakiekolwiek wykroje Pisma ;-)

Czy ktoś wie, że w moim portfolio znajduje się wystrój tekstylny całego domu? Przepięknej, wiktoriańskiej rezydencji dla lalek, którą z pietyzmem poskładał niegdyś ojciec K, dla wnuczek. Wyposażonej w elektryczność i odrobinę magii, która jak nic innego pasuje do Bożego Narodzenia. Uszyłam mu firanki, zasłonki, obrusy, ręczniki a nawet dywan. To było cudowne zajęcie :-)

I może wystarczy tej autoreklamy. Zdaje się, że mam szansę na kilka zleceń. Po przeanalizowaniu zawartości tego bloga, Ania uznała, że prawdopodobnie jestem w stanie uszyć narzutę na jej tapczan. Dla Gosi mam stworzyć panele na okna, a Hania rozważa możliwość zamówienia u mnie zasłon.

Tylko nie wiem dlaczego, w oknach naszego mieszkania, całe lata smętnie wiszą za długie “gotowce” z Ikei? Szelkami przypięte do żabek... Że szewc bez butów?

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Mikołajka

Dawno, dawno temu była sobie czerwona sukienka. Nazwano ją Lady in Red i była pierwszą bohaterką tego bloga. Prawdziwą królewną. Świat ujrzał ją tylko raz, na rodzinno-karnawałowo-walentynkowym balu. Przetańczyła całą noc i powędrowała na dno szafy. Wszystko przez okrutne Zasady, które rządzą moim światem bez cienia litości. Dla czerwieni nie ma miejsca w żadnej z pór roku. Lady in Red próbowała przeciwstawić się groźnej hemofobii, lecz jej wczesna, pionierska misja była skazana na niepowodzenie :-(

Na szczęście jej historia kończy się happy-endem, jak na prawdziwą bajkę przystało. J przygarnęła ją życzliwie, zgodnie ze swym przewrotnym założeniem, że ubrania uszyte specjalnie dla niej są porażką, ale te, które otrzymuje “w spadku”, są skrojone idealnie. Lady in Red znalazła nowy dom i nowe ciało.

A w moich zasobach nadal pozostał szmat czerwonej bawełny i przeleżał prawie rok, oczekując swojego przeznaczenia. Pomysłów było sporo. Miała być bluza dla K, pod kolor oprawek okularów. B miała otrzymać czerwoną niespodziankę. Potem obiecałam J krwistą wersję letniego “pipołka”. Pewnej nudnej, listopadowej soboty, wystawiłam ich wszystkich do wiatru i skroiłam z czerwieni nową sukienkę. Dla siebie. Kieckę do walki z wiatrakami chromofobii.

Jest trochę zagubiona, jeszcze nie wie, czy przypadł jej w udziale los zimowy czy letni. Nieświadomie wykorzystuje zamęt, jaki zapanował w żelaznych zasadach. W kalendarzu jesień więc powinien obowiązywać look brązowo-fioletowy w stylu boho/angielska wieś. Jednak to, co za oknem, sprawiło, że w szafie zainstalowały się już ziomalskie komplety czarno-białe. Nowa sukienka doskonale wyczuła moment. Szóstego grudnia, odważnie nawiązując do symboliki przerośniętego krasnala, od którego zwykliśmy wyczekiwać prezentów, postanowiła ujawnić się światu w roli Mikołajki:

Skoro jest Mikołaj biskupi, Mikołaj w krasnej szlafmycy z pomponem a nawet Zielony Mikołaj, oraz całe stada Mikołajek, roznegliżowanych jak Słoneczny Patrol, znajdzie się też miejsce dla Mikołajkowej Spedytorki. Mocno zmartwionej ilością prezentów, które trzeba posortować i dostarczyć w terminie. Które przesyłki są od prawdziwego Mikołaja? Na rampie pełno śniegu, sanki znowu spóźnione a renifery zalatują grzańcem galicyjskim tudzież Łącką. Klienci mało grzeczni, jakby nie zauważyli zimowej aury. Chyba nie wszyscy zasłużyli na podarek. Logistyczna centrala pęka w szwach a Mikołajkowa Spedytorka smuci się, bo w wielkiej zaspie prezentów nie ma jej imienia :-(

Tymczasem prawdziwy Mikołaj nie śpi jak niedźwiedź pod śniegiem, tylko szusuje po białych stokach z duchem czasu! W chwili, gdy Mikołajka ubolewa, nad swym zapomnianym losem, dociera do niej mail o treści “Otrzymałaś prezent z Księgarni eClicto”. Podpisane - Mikołaj. On nie traci czasu na przepychanie się przewodem wentylacyjnym, skoro współczesność oferuje mu światłowody. Nie zdaje się na wątpliwą terminowość firm spedycyjnych, jeśli może dostarczyć prezent jednym błyskawicznym kliknięciem. Niech żyje nowoczesność! Niech żyje Święty Mikołaj! Niech żyje czerwień!

wtorek, 30 listopada 2010

Terapia Zajęciowa

W naszym domu rozpanoszyła się jesienna glajda. Drętwa, ospała i bezmyślna. Sprzyja jej ciemność. Telewizor. Wieczory opanowała nuda i marazm. Na schodach czaiła się depresja, wyciągając na oślep zimne macki. Jak tonący, próbując ratować resztki energii życiowej, co się jeszcze tliła, chwyciliśmy, to, co było pod ręką. Żeby nie zwariować. Nie skończyć, lepiąc plastelinowe figurki na warsztatach terapii zajęciowej w przytułku dla pomyleńców.

Terapia zajęciowa jest rodzajem psychoterapii, która ma za zadanie uaktywnić pacjenta poprzez wykonywanie określonych czynności mających również charakter usprawniania psychicznego, fizycznego. Formy terapii zajęciowej:

* ergoterapia, właściwa "terapia zajęciowa" - stanowi oddzielną formą rehabilitacji. W ramach jej prowadzi się wiele różnych zajęć m.in.: rzeźbiarstwo, tkactwo, krawiectwo, wikliniarstwo oraz wszelkiego rodzaju prace ręczne.

* arteterapia (ang. art therapy) - terapia wykorzystująca szeroko pojętą sztukę.

Na terapeutycznej fali, K zmontował obudowę
Domowego Urządzenia Multimedialnego oraz kasztanowo-żołędziową parę z kotem. T wypełniła artystyczną treścią trzy gablotki ścienne i koszyk jesienny a J zamalowała marginesy swoich Bardzo Ważnych Papierów abstrakcyjnym malarstwem długopisowym. Tworzymy. Jako jedyne istoty naszego globu, potrafimy powołać do istnienia nowe formy, nowe treści. Zadziwiające.

Ubrałam jednego z kasztanowych ludzików w komplet jesienny, uszyty w zeszłym roku dla T. Kurteczka plus portki do kolan. T dodaje do zestawu obowiązkowe oficerki. Kasztanowy stworek nie ma jednak kompleksu chudych łydek. Czy to oznacza, że nasze wytwory są odrobinę od nas lepsze? Pocieszające, wobec jałowej, gnuśnej, listopadowej wegetacji ;-)

Pisanie przychodzi z trudem, ale trzeba klepać w klawiaturę, żeby nie zniknąć całkiem. Maszyna nie obrasta pajęczyną, tylko z uwagi na poważne zlecenie z dziedziny dekoracji wnętrz i ochrony dzieci narodzonych. O tym następnym razem. Kiedy w końcu spadnie ostatni liść i moje obecne motto życiowe straci na aktualności (chyba widziałam ten motyw w malarstwie J).

p.s.
Wpis jest zaległy, niczym góra zgniłych liści.
Dojrzewał w trudzie i niemocy. Jak przetrzymane na zimnie beaujolais.
Za oknem na szczęście już biało.
Świat w końcu zmienił oblicze i zdecydował się na mroźny uśmiech.
W ramach chromoterapii, blog też niebawem przeistoczy się w wersję zimową.

poniedziałek, 15 listopada 2010

niedziela, 7 listopada 2010

Domek na prerii



Jak pięknie, jak uroczo. Na szerokiej prerii, bez halnego, co szarpie oknami/ nerwami. Zbiegać zieloniutką łąką, zamiast brnąć w deszczu po ciemku z pracy/do pracy. Na chwilę dziewczęciem z warkoczami być, w sukience z falbanką.

Tylko jedna pozycja z tego koncertu życzeń nadaje się do realizacji. Sobotnie przedpołudnie spędziłam więc przy maszynie do szycia, kreując kowbojsko-pionierską kieckę na wieczór ze znajomymi. Z radością. Dawno się nie widzieliśmy, bo nie ma czasu na spotkania. Z nadzieją na kolejne “wejście” w nowej sukience.

A kiedy już suknia była gotowa i zaprezentowała się w lustrze tak jak lubię - troszkę zabawnie i nieco zadziornie - zostawiłam ją w domu. Dlaczego? Może postanowiłam utrzeć nosa własnej próżności, albo uznałam, że we wspólnym wieczorze z dawno nie widzianym towarzystwem chodzi o coś innego, niż nową kreację do pochlebiania. Poza tym, w końcu po to mam bloga, aby na nim chwalić się nowymi szmatkami*. Zatem pora na debiut Kowbojki z domku na prerii ;-)

Pozwoliłam się dokleić do tej rodzinnej idylli mojemu genialnemu grafikowi. Nie tylko dlatego, że kiecka jak z piknikowego obrusa, świetnie tam pasuje. Ma odpowiednią ilość falban i marszczeń i kowbojską kratkę. Może długość lekko nieprzyzwoita, ale za to mobilizująca. W tej sukience nie wolno się poddawać, bo - jak słusznie zauważyła J - kiedy podniesie się ręce do góry, widać nie tylko domek, ale i całą prerię :-)

Ten śmieszny, infantylny obrazek szczęśliwej rodzinki z Dzikiego Zachodu jest też teraz jakąś alegorią, marzeniem. Powiadają, że z rodziną najlepiej na zdjęciu... Ostatnio przestałam to rozumieć. Egzystencje w jesiennych ciemnościach snują się raczej samotnie. Znajomych, przyjaciół i rodzinę widuje się od wielkiego dzwonu świąt tudzież imienin.
W dodatku, znów ktoś ukradł godzinę i trzeba naciągać wieczorne działania jak za krótką kołdrę. A i tak zawsze coś wystaje. Czas - oto najbardziej pożądany prezent od losu. Aby starczyło go na więcej, niż pokorną wegetację. Na kawę ze znajomą, obiad u rodziców, zabawę z dzieckiem/kotem/facetem.

Albo na hand made. Na preriowej fotce, jest jeszcze jedna ręczna robótka. Bukiecik jesiennych kwiatów. Tym cenniejszy, że zrobiła go T. Tam do licha z kieckami, wyprodukować takie cudeńko z zasuszonych liści, to jest dopiero majstersztyk “zrób to sam”! Może namówić ją na bloga?



* słówko od Hani:

ha! nie dodałaś, że preriowa sukienka doczekała się prezentacji w gronie krewnych i znajomych królika:-)

Bardzo słuszna uwaga - urodzinowa imprezka Prezeski to jedno z nielicznych światełek w tunelu paskudnej, plugawej, listopadowej chandry. Proszę więcej!

wtorek, 2 listopada 2010

Dzień Zaciuszny

Na spacer po okolicy, gdzie wałęsają się Wszyscy Święci, człek wyciąga z dna szafy zramolałe płaszczydło, które powinno dawno temu wylądować w Alei Zasłużonych Śmieci i wiecznie odpoczywać. Brodzi po kostki w zwłokach liści, zajadając trupi miodek. Myśli o kimś, kogo już nie ma. Odwiedza rodzinę, która nie zaoferuje nawet kawy. Spacerując po cmentarnych zaułkach i obserwując innych żywych i umarłych, ma jedyną okazję, aby do tematu przemijania podejść z każdej możliwej strony. Może i z krawieckiej? Odgrzebuje więc w pamięci taką rzecz niezwykłą, ubranie, które kochał i cenił, a które już nie istnieje.

Onegdaj byłam posiadaczką zimowej kurtki zwanej pieszczotliwie Dziką Babą, ponieważ mankiety i kołnierz ozdabiały jej długie, zmierzwione kłaki sztucznego futra. Uwielbiałam ją i zwykłam mawiać, że chcę być w niej pochowana, niezależnie od pory roku, ponieważ z założenia nie lubię zimna. Dzika Baba wylądowała jednak na śmietniku, kiedy jej futro wyliniało zupełnie. Do dziś wspominam ją z rozrzewnieniem i żałuję, że jej nie ma.

J nosiła kiedyś z upodobaniem bluzę z kapturem, z beżowego futerka. Wyglądała w niej jak bohaterka “Kontrolerów” . Nosiła ją tak uparcie i wszędzie, że w końcu Niedźwiadek rozlazł się i padł z wyczerpania. Do dziś wspomnienie tego ubranka wywołuje u niej czuły uśmiech. A wiecie, że o to u J niełatwo.

W czasach studenckich T dostała od swego przyszłego męża kosztowną kurteczkę z wrzosowego nylonu, obszytą bielutkim puszkiem wokół kaptura i dolnego brzegu. Wypasiona kurtka pochodziła z krakowskiego Peweksu. Puszek uwielbiał się brudzić, więc wielokrotnie kąpał się w mące ziemniaczanej i w innych specjałach, dla podtrzymania porażającej bieli. Kiedyś, w pośpiechu, w ferworze wybierania się na spotkanie, rękaw kurteczki przylgnął do żelazka... T udało się wstawić w wypaloną dziurę fragment podszewki i jeszcze długi czas korzystać z uroków tego odzienia. Potem gdzieś przepadł i zostało po nim tylko nostalgiczne wspomnienie.

Najświeższą stratę w tej materii poniósł K. Jego Sierżant Khaki doznał dotkliwych obrażeń w wyniku manewrów pokojowych. Lewa nogawka do amputacji. To nie “Avatar”, jednonogawkowy komandos nie przetrzyma ciężkiej, frontowej służby u K i trzeba go będzie pożegnać ;-(

Ostatnio B przywołała w pamięci ducha czerwonej peleryny, którą kiedyś zakładała z namiętną radością i paradowała po rodzinnym mieście, z wiklinowym koszykiem pod pachą. Jak współczesne wcielenie Czerwonego Kapturka. Oddała ją potem “komuś młodszemu” i straciła z oczu. No to teraz patrz, B, i płacz ;-)

Jakiś czas temu postanowiłam nie wyrzucać zbyt pochopnie ubrań, które kiedyś uszyłam. Nawet jeśli już nie są noszone i stoją nad tekstylnym grobem. Pozostają niemym, świadkiem czasów i zdarzeń, które chcę pamiętać. Ułożyła się z nich listopadowa galeria ciuchów-duchów.


niedziela, 24 października 2010

Jesienny Pan

Choć nie wiem, kto to jest,
I nie wiem, skąd go znam,
Czasem spotyka mnie
Jesienny śmieszny pan.

Parasol wielki ma
I zmartwień trochę też.
Przez pusty idzie park
W czerwony liści deszcz.

No dobrze, ale co dalej? Przecież Pan Jesienny nie pomyka tym parkiem w samym tylko parasolu? Musi mieć jakiś strój, trzeba go w coś ubrać. Może w koszulę w kratkę i sztruksowe wdzianko z wełnianymi rękawami? Albo lepiej w pasiastą bluzę na zamek i skórzaną kurtkę?

Jesienny lubi oryginalność, więc chyba ceni sobie tę manufakturę, która od kilku dobrych lat zadomowiła się w jego szafie. Bo chyba nie muszę dodawać, że wszystko, co przymierza Jesienny, sama mu uszyłam. Prawie wszystko, zgodnie z zasadami.

Jak przystało na rasową, ubierankową postać, Jesienny zachował pełen profesjonalizm: idealnie identyczną, nonszalancką postawę i minę zawodowego modela. No, może na koniec trochę się wymknął spod kontroli :-)



I proszę nie klikać uporczywie! Nic więcej nie da się z niego ściągnąć ;-)))

Musiałabym oznaczyć bloga jako "tylko dla dorosłych". I to też, zapewne, by nie pomogło, bo wśród metrykowych dorosłych pałęta się mnóstwo dzieciarni, skłonnej do niegrzecznej zabawy ze śmiesznym Jesiennym. Dlatego moja ubieranka nie daje szans na interakcję ;-P

Tutaj można sobie ubrać własnego Jesiennego Pana, w dowolnej wersji.

A wtedy spotkam go
I pójdę z nim przez park,
On będzie blisko tak
Mych rąk, mych warg.

Gdy świat pożółknie znów
I biała wzejdzie mgła,
Będziemy razem szli:
Jesienny pan i ja.

p.s.
K, do tej pory byłeś blogowym współtwórcą
, a teraz awansowałeś na Kreatora!
W tej zabawie moja rola ograniczyła się do pomysłu i poprawiania kołnierzyka.
Wielkie dzięki :-*

Swoją drogą, jestem odrobinę zaskoczona tym, że K nie zdecydował się na zmianę spodni :-)
Jak każdy szanujący się mężczyzna, (począwszy od mojego Ojca a skończywszy na Cher) K uważa, że ma bardzo zgrabne nogi ;-)

wtorek, 19 października 2010

Zagadkowa Kratka

T kupiła kawałek wełny w kratkę. Ot... tak, bez wielkich planów. Był, to kupiła. Cała T. Na mnie spadła odpowiedzialność za wykoncypowanie stroju. Może kolejny żakiecik-nieśmiertelnik? O nie! Ile ich tam się w szafie chowa? Bez kozery powiem - pincet. To może - innowacyjnie - sukienka. Eee, odpada. Za tydzień T zażąda przecięcia sukienki w połowie, bo tak wygodniej. Nie, tu trzeba obmyślić zbrodnię doskonałą. Uszyć jej coś nieoczekiwanego, coś kompletnie zaskakującego, zagadkowego... Tylko co?

Kratka jest w granatowo-zielono-czarnej tonacji z czerwonymi akcentami. Patrzy z wyższością. Wypisz, wymaluj, królowa angielska. Może to jest trop, który doprowadzi do rozwiązania zagadki kratki. Ekstrawagancko. Honi soit qui mal y pense. To musi być coś z lekka cudacznego, co z dumą założyłby Sherlock Holmes, Mary Poppins i John Cleese. Na niepogody i dla wygody. No i w miarę uniwersalne, bo przymiarki nie wchodzą w grę. Trwa śledztwo w sprawie kratki po brytyjsku. Znaki szczególne poszukiwanej - dandysowata, dowcipna i dziwaczna.

“Nasz strój zmienia nasze spojrzenie na świat, a także spojrzenie innych na nas”. Tako rzecze Virginia Woolf. Od tygodnia prowadzimy z B (moją guru do spraw mody) skajpowo-telefoniczną dysputę na ten temat. Gdzie jest granica między wyrafinowaniem a śmiesznością? Co sprawia, że oryginalny ciuch zostaje uznany w oczach świata za zarąbisty, trendy, jazzy i w ogóle mega wow? A równie dobrze, mógłby robić za nowe szaty cesarza, obiekt kpin i drwin...

Odpowiedź podsunęła B, przymierzając figlarny, filcowy kapelutek z wełnianym kwiatkiem z boku. Na niejednej głowie wyglądałby dziwnie. Jak przebranie karnawałowe. B wygląda w nim ekscentrycznie uroczo, jakby przeniesiona z lat dwudziestych XX wieku. Dlaczego? Może z powodu wielkiego uśmiechu, może na skutek błysku w oczach. Czegoś, czego nie da się ująć w słowach. Trzeba to wytropić w lustrze :-)

Mam dla Ciebie, T, niespodziankowy strój. Przymierzyłam na chwilkę, aby Ci zaprezentować jego walory. Oto brytyjska do bólu PELERYNA.
Twoje poczucie humoru sprawi, że będziesz ją nosić z wdziękiem, a kobiety będą się za Tobą oglądać z podziwem. Nadaje się i na spacer po Baker Street, i na wywiad z wampirem, i herbatkę u królowej. Oraz do pracy w Ministerstwie Głupich Kroków. Jutro peleryna powinna pojawić się na Twoim pracowniczym biurku, jako koronny dowód kolejnej zbrodni na krawiectwie. Przyjemnego noszenia, T.


p.s.
Wpis dedykuję, z radością, Gołej Babie, za jej dziecięcy entuzjazm dla mojej tfu...rczości. Jako świeżo upieczony detektyw domniemywam, że chodzi jej o część literacką, ponieważ nigdy jej nic nie uszyłam. To zresztą byłoby zupełnie niepotrzebne, bo Goła Baba - jak sama nazwa wskazuje - świetnie obywa się bez ciuchów. Całus.

poniedziałek, 11 października 2010

piątek, 1 października 2010

Świnki trzy

Były sobie świnki trzy... sport, muzyka oraz gry, oraz gry to my!

Dla tych przed trzydziestką coś z archiwum:



Tę piosenkę śpiewają a capella polary, które uszyłam dla K. Jeden gwiżdże, drugi nuci a trzeci pomrukuje basowo. Raźno się żyje w takiej gromadce, chętnej zawsze do harcerskiego wypadu na żagle, na motor, na spływ czy do knajpy.

Dlaczego aż trzy?
Pierwszy z wielkiej miłości, drugi przy okazji a trzeci mocno naciągany...

K zamówił polar dopasowany do figury, ponieważ sklepowe wyroby przypominają na nim wór po ziemniakach. Pierwszy egzemplarz z małą stójką, zapinany na zamek rozdzielczy, okazał się dziełem udanym. Z rozpędu i nadmiaru polarowej tkaniny, uszyłam mu zaraz drugi okaz. Bardziej wypasiony, w formie bluzy, wyposażonej w raglanowe rękawy i golf z asymetrycznym suwakiem. Jakiś czas później dowiedziałam się, że pierwszy, mocno zryty polarowy zwierz już dogorywa i cierpi na zamkowe dolegliwości. Niewiele myśląc zakupiłam kolejne polarne metry i skroiłam trzecią sztukę, urozmaiconą większą stójką i wykończeniami własnego pomysłu.

Zbyt późno skonstatowałam, że szelma K trochę nagiął rzeczywistość. Pierwszemu okazowi właściwie nic nie dolegało. Mała akcja igłą przywróciła mu zdrowie. K po prostu lubi mieć więcej.

I biegają świnki trzy, od Bałtyku po Tatry. Niech się bawią, brudzą, szmacą, tarzają i świnią. Póki ich frontowe życie K nie zmęczy.

czwartek, 30 września 2010

Jego Wysokość Fiodet

Godet. Atrybut elegancji z najwyższej półki.
Fiolet. Kolor władzy.

W skrócie Fiodet. Nazwę wymyślił K, który z uroczym zaangażowaniem zrealizował kolejny wymysł mojej wyobraźni. Wysłuchał mętnych wskazówek na temat kadru (Musi być z kolumienkami, jak w krużgankach na Wawelu, ale nowocześnie), pozy (Taka, rozumiesz, królewska, jakby z góry, pozdrowienia dla ludu) i fałd tkaniny (Godet ma być widać przede wszystkim).

Nowoczesna kobieta, łącząca szyk i panowanie (przynajmniej nad sobą). Współczesna wersja jednej z żon Henryka VIII , wszystko jedno której. Nie obwieszana przez męża codziennie nowym naszyjnikiem, ale i nie obawiająca się, że słodki małżonek pewnego dnia przepołowi jej szyję na szafocie. Klasyczna kratka może nie byłaby wielkim modowym szokiem na dworze Tudorów, w końcu Szkoci w kratkach śmigają od wieków. Ale lepiej nie utożsamiać się zbytnio z tym wątkiem, mając na uwadze los nieszczęsnej Marii Stuart, królowej Szkocji.

Lawirowanie w sferach władzy i wykwintu bywa niezwykle trudne. Już u zarania istnienia tego zestawu, sprawy się komplikowały, jak intrygi na królewskich korytarzach. Materiał w kratkę nie był mój... B kupiła go dla siebie, na płaszczyk. Jakąś mglistą obietnicą, jakimś podchodem zawiłym, wyłudziłam go perfidnie. Plus tafta na gorset. Elastyczna, wygodna. Gorset obdarzyłam wielkim dekoltem, pal licho, że niezbyt wypełnionym. Każda rasowa władczyni musi poddanym biust zademonstrować. I już miałam kreację na swoją pierwszą imprezę firmową (ponad tysiąc osób), wielką galę w hotelu w górach. Debiutująca królowa :-)

Minęło dziewięć lat od tamtej zabawy. Fioletowy komplet ozdobił kilka wesel, parę “wielkich wyjść” i nadal trzyma się świetnie. Kilka razy korciło mnie, aby uciąć w kolanach, skrócić jak na gilotynie, pozbawić Fiodet całego uroku, po to tylko, by mieć kolejną, codzienną spódnicę. Całe szczęście, że takie emocje trwają tyle, co miłostki Henia nr 8 i zawsze wracam na łono jedynie słusznej wiary, że tak jest dobrze. Maksymalnie wytwornie. Ciekawe, jak oceniłoby mój “królewski” strój to towarzystwo?


środa, 22 września 2010

Ostatni dzień lata



Sen na plaży. Człowiek zapada w niego jak w głęboki ocean. Mewy pokrzykują z daleka, z innego świata. Rozgrzane ciało. Ciepły piasek w zagłębieniach dłoni, na wargach. Pobudka jest trudna, jak mozolny powrót z wędrówki po wydmach. Trzeba odkleić spoconą skórę. Na ramieniu mokra pieczątka śliny. Twarz wymięta. Wszystko jakieś obce, nowo narodzone. Zagubiona we własnym ciele, upalona słońcem, zamroczona. W pierwotnym odruchu zmierzam do morza. Zanurzam ciało w chłodnej wodzie, w jednej chwili odzyskując samą siebie.

Uwielbiam ten stan. I ten sen bezdenny, w studni nieba. I przebudzenie pijane, pulsujące w skroniach. I roztapianie się w turkusowym szkle.
Morze działa na wszystkie zmysły równocześnie. Jak seks. Gęsta, sensualna, oniryczna aura. Pusta plaża, słońce w zenicie, tylko ja... I on. Dwie dusze, dwa ciała. “Ostatni dzień lata”.

Szukając tej sennej, zmysłowej atmosfery, pokusiliśmy się o remake fotosu z filmu. Na oryginale Jan Machulski w czarnym swetrze i Irena Laskowska w pasiastej, szerokiej spódnicy. W naszej wersji On występuje w bieli, (koszula i spodnie made by eMMa) a Ona w niespełnionym kombinezonie z niebieskiej bawełny. Te dwa kolory symbolizują wszystko, co w lecie najważniejsze - niebo i chmury, morze i fale. I trochę nostalgii.

Swoją drogą, niezły pomysł na popołudnie. Pozycja, jaką aktorka przyjęła na zdjęciu, jest piekielnie niewygodna. Trudna do uchwycenia. Podobnie jak nieobecne, melancholijne spojrzenie Machulskiego. Ta zabawa ma w sobie coś z Kamasutry i coś z przedszkola. Trudno też, cytując mistrza być jednocześnie twórcą i tworzywem, nie wspominając o jego dylematach związanych z czteroliterową częścią ciała.
Nasza fota epatuje widza przede wszystkim pierwszoplanową, wielką d... Wyszło zatem dość dosadnie erotycznie. Może to jednak też swoista metafora. Tyle nam lato pokaże, aż do następnej edycji.

p.s.
Proponuję jeszcze jedną zabawę. Tak, wiem, że “Ostatni dzień lata” to film o trudnych i smutnych sprawach, rozliczeniach z wojną i z wielką stratą. Ale może by tak pozwolić sobie na swobodniejszą interpretację? Wyobraźmy sobie, że On to zwykły człowiek, jedermann, każdy z nas. A Ona to lato...

środa, 15 września 2010

Galeria_B. Babie Lato


Nie, nie wysłałam B żywcem do nieba. To fotomontaż. Może i spadło na nią kilka komplementów na łamach blogowych, ale aniołkiem to ona nie jest. O NIE ;-)

Dlaczego zatem buja w obłokach?

Zaczęło się od jej wybujałych wymagań. U progu zeszłego lata B oświadczyła, że życzy sobie elegancką sukienkę w kolorze “chmurny błękit z dodatkiem lila”. Jakim? Co się nachodziłam w poszukiwaniu takiej materii! I nawet kiedy znalazłam niezwykle elegancki, kosztowny, bielastyczny dżersej o wyrafinowanym, matowym połysku i mięsistej strukturze, nie byłam pewna, czy trafiłam z kolorem. A pokażcie mi faceta, który wie, co B miała na myśli!!!

W kolejnej odsłonie tej historii, B wskazała palcem konkretny model, na konkretnej stronie Pisma. Szykowną kreację z luźną, kimonową górą; portfelową, rozkloszowaną spódnicą i szerokim, wiązanym paskiem. Tu przymarszczona, tam mocno wycięta. Kwintesencja kobiecości. W tańcu rozwiana, łagodnie opływająca. Tyle teorii.

Tkanina okazała się niezmiernie wymagająca, niemal tak, jak jej przyszła właścicielka. Wszystkie wykończenia trzeba było dłubać ręcznie, bo materiał grymasił pod stopką maszyny. Na spódnicę poszło prawie trzy metry dżerseju, więc całość zrobiła się diabelnie ciężka, jak na zwiewną wieczorową toaletę. Pocieszeniem miał być fakt, że B zamierzała nosić ją latem także w dni powszednie, w celach pracowniczych.

Po pierwszej przymiarce było już wiadomo, że obszerny, chętny do wynurzeń, dekolt raczej wyeliminuje tę kieckę z ewentualnego codziennego użytkowania. A pierwsze próby noszenia dowiodły, że niewdzięczna materia zachowuje na sobie plamy po każdej kropli wody, niełatwo się prasuje i ciągnie swym ciężarem nosicielkę do ziemi, zamiast unosić ją pod niebiosa. Czasem niebieski nie oznacza niebiański...

Nie zdziwiłam się, kiedy B zareagowała niechęcią na propozycję pozowania w Chmurnym Błękicie. Kiedy oczekiwania tak bardzo różnią się od namacalności, trudno o dobrą minę. Ale tak to jest z amatorską zabawą w krawiectwo - nigdy nie wiadomo jaki realny kształt osiągnie wymyślone odzienie. Być może B ma też powoli dość roli, jaką jej zaserwowałam, a wychwalanie kiecki, której tak normalnie, po ludzku, nie znosi, było ponad jej siły.

A opadłszy z sił, leniwie wyciągnęła się na chmurnym posłaniu. Podniesioną dłonią zapewne nieśpiesznie liczy baranki, przed popołudniowym drzemankiem. Albo bawi się pajęczą nicią, jak ospała baba na obrazie Chełmońskiego. A może zaraz ułoży palce w międzynarodowy znak, informujący dosadnie, że mamy się szybko przestać interesować jej sprawami :-)

Takie słodkie lenistwo późnego, babiego lata. Samolubne, zdrowe i szczere. Kiedy mam głęboko w ... nosie resztę świata. W końcu, w wieku średnim, w miarę dojrzałym*, uczę się mówić: Nie podoba mi się, nie mam ochoty, nie zgadzam się. Zamiast nieustannie ogarniać rzeczywistość, wolę pognuśnieć horyzontalnie, rojąc o niebieskich migdałach.

Babie lato to podobno synonim dojrzałej kobiety. Spokojnej i zrównoważonej, jak wrześniowa pogoda - jeszcze słoneczna i ciepła, ale już bez burz. Czasem się trochę zachmurzy, popada. Ale sami popatrzcie, przecież w Chmurnym jest jej bosko ;-)

* w prefiksie lat pojawia się 3 lub więcej

p.s. czyli słowo od B:

nie powiedziałabym że jej nie cierpię - na weselu mojego brata sprawiła się wspaniale co widać na zdjęciach z wesela, raz odważyłam się przyjść w niej do pracy i gdyby nie duży dekolt to ponowiłabym ten epizod z chęcią
ale zbyt wiele uwagi zajmuje mi pilnowanie wystającego stanika
chodzę w niej za to do kościoła czasami kusić starszych panów :)

niedziela, 5 września 2010

Sen o surfingu

Lato... Ktoś je widział ostatnio?

W programie letnim coś się wyraźnie spieprzyło, może padła grafika, albo procesor się przegrzał od upałów. Nie wiadomo. Efekt jest taki, że projekt wysypał się przed końcem akcji, choć można było jeszcze sporo z niego wycisnąć.
Bez aplikacji “Lato.2010” jesteśmy skazani na mokre i zimne demo jesienne :-(

Pozostają wspomnienia, wyobraźnia lub sny.
A może nie ma między nimi różnicy?

Oczyma duszy wspominam to miejsce, w którym noce są ciepłe, a dni wypełnione słońcem i bryzą. Moja nowa sportowa sukienka świetnie się tu spisuje. Ma długi zamek z przodu, więc można ją błyskawicznie wkładać. Kaptur chroni przed słońcem. Gumki zapewniają wygodę i luz. Wymiana mokrych kąpielówek przestaje być plażową zmorą. Każdy, kto miał sposobność przebierania się pod ręcznikiem, wie, jaka to komiczna i niebezpieczna ekwilibrystyka.
Ta sukienka to emanacja komfortu, sportowego ducha i plażowej swobody.

Jest piękny poranek. Prosto z objęć Morfeusza wskakuję w bikini, w sportową kieckę i ulubione gumowe krokodyle. Łapię deskę pod pachę i lecę na plażę, łapać fale. W pędzie porannym zapominam o kawie, o kocie, o mężu. Zapominam o całym bożym świecie.
Istnieje tylko surfing.

Upss.
Mój prywatny architekt snów, mój nadworny grafik i cudotwórca właśnie postanowił sobie zażartować, wpychając mi pod pachę, zamiast surfingowej, deskę do prasowania :-) No cóż, jako krawcowa marząca o surfowaniu, powinnam zakasać rękawy i rzucić się w morską toń na moim wypróbowanym, niezawodnym sprzęcie!
We śnie przecież wszystko jest możliwe. Może dziś zaliczę swoją pierwszą jazdę w tubie?

W filmie "Incepcja", każdy z bohaterów, wkraczających świadomie w marzenia senne, dysponuje totemem - niewielkim przedmiotem, którego obecność i szczególne właściwości pozwalają odróżnić sen od jawy.
Okazuje się, że ja także mam totem. Bo kto mi wytłumaczy racjonalnie, dlaczego po domniemanym śnie o surfingu znalazłam w przedpokoju moje błękitne krokodylki, wypełnione plażowym piaskiem?

Wygląda na to, że resztę lata musimy dośnić sobie sami. Wszystkie nieprzepłynięte akweny, niegrillowane kiełbasy, nieskonsumowane romanse...
Zatem, dobranoc... ;-)

niedziela, 29 sierpnia 2010

Tribute to MJ

Nie da się innym tytułem. Po pierwsze dlatego, że Amerykanin. Po drugie, polskie wersje brzmią zbyt pompatycznie. Ku chwale? Cześć pamięci? W hołdzie? Każda brzmi jak wezwanie na apel poległych.
A skoro Jezus żyje, i Elvis, to on też...

Późny wieczór, rok 1983. W telewizji “Jarmark”. Na ekranie redaktorskie świnki trzy - Pijanowski-Zientarski-Szewczyk - a przed nimi nasza trójka: T, mój jedenastoletni brat i ja, lat dziewięć. Krzysztof Szewczyk zapowiada niesłychaną atrakcję, jakiś Majkeldżekson, film czy piosenka, trudno powiedzieć. Taśma wideo zdobyta cudem, gdzieś tam, w świecie.

Noc. Para nastolatków w samochodzie. Silnik gaśnie, wysiadają, on ją chce na dziewczynę, ona w euforii. Ja też. Nagle w tę idyllę pakuje się księżyc w pełni. On zakrywa dłońmi twarz. Potem patrzy na nią przeraźliwie zielonymi, potwornymi oczami i krzyczy “uciekaj!”. To uciekłam. Schowałam się pod zamkniętymi powiekami. Z przerażenia zaczęłam pochlipywać. Na nic zdały się zapewnienia T i brata, że to tylko film, że nie trzeba płakać. To był prawdziwy wilkołak.

Potem syndrom sztokholmski... Wielki czarny winyl z napisem “Thriller”. Wygrzebana na targu kaseta z “Off the wall”, jakieś pirackie zestawienia Jackson 5, kasety wideo z niemieckim lektorem. Zachłyśnięta pierwszą wielką namiętnością, szybko zyskałam pewność, że zostanę żoną Michaela Jacksona. Żadnych uprzedzeń rasowych, a przecież wtedy był jeszcze Murzynem :-)

Jak trochę podrosłam, zrozumiałam, że z ożenku nici ;-(
Ale uwielbienie nie zmalało. Uprosiłam panią krawcową - mamę mojej przyjaciółki - aby uszyła mi kurtkę, odrysowaną z “Beat it”. Czerwony materiał, ze skórzanym połyskiem, zdobyła T, jakimś dzikim trafem. Góra zamków błyskawicznych. Pani Aniela wszywała je pieczołowicie, wstawiając do każdej taśmy pliskę z materiału, maskującą ząbki. Zdumiona zamkową ilością i bezcelowością. A potem ja, równie starannie, ręcznie, podszywałam te pliski pod spód, aby zamki były na wierzchu.

Wyjątkowo prezentuję tu rzecz uszytą przez kogoś innego, ale są w niej emocje tak wielkie, jakbym ją sama stworzyła. Troskliwie przechowywane w mojej własnej, wirtualnej izbie pamięci. Od melomana do megalomana jest całkiem blisko ;-)

Kurtka ma już ponad dwadzieścia lat. To mój najstarszy ciuch. Mam nadzieję, że będzie ze mną zawsze. Zakładam ją, czasem, od wielkiego dzwonu. W kieszeni znalazłam bilet na SRU`95 (juwenalia katowickie sprzed 15 lat, Spodek, płyta stojące, 5 zł) i na “This is it”, zeszłoroczne zaduszki (Multikino, sala nr 6, rząd G miejsce 16, 10 zł).
A czasami, ot tak, zabieram ją na przejażdżkę po mieście.

W niej zawsze są Jego urodziny, tak jak dziś.

Nie ma śmierci MJ. Jest tak odległy, tak kuriozalnie inny od całej naszej rzeczywistości, że równie dobrze mógłby być Marsjaninem. Czy żyje fizycznie, czy nie, pozostaje problemem nieistotnym. Na pierwszym miejscu są jego genialne piosenki z czasów, kiedy przecierał szlaki wszystkim obecnym Gwiazdom.

I uczucia, radość ze słuchania muzyki z adapteru, magnetofonu, kompaktu, telefonu. Happy Birthday to You, Michael.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Morskie opowieści

Kiedy rum zaszumi w głowie,
Cały świat nabiera treści,
Wtedy chętniej słucha człowiek
Morskich opowieści.

Kto chce, ten niechaj posłucha,
A kto nie chce, niech nie słucha,
Bo jak balsam są dla ucha
Morskie opowieści.

Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.

Korci mnie, jak przedszkolaka,
Aby cały wpis zrymować,
Sklecić szantę o mych gatkach,
I kombinezonach.

Oto nowe Wdzianko W Paski,
Ma wdzięk bardzo skandynawski,
Cały Bałtyk objechało,
I jeszcze mu mało.

Kiecka Grecka niezła latem,
Z wykręconym węzłem z przodu,
Dobra do zwiedzania Aten,
Troszkę jest w niej chłodu.

Na Eginie Zestaw Chiński
Chciał pojeździć na skuterze
Lecz zapomniał prawa jazdy,
Jeździł na rowerze.

W Pireusie prom na Rodos,
Już opuszczał portu pale,
Dogoniła go załoga,
i Sukienka W Fale.

Biały Kaptur służy głowie,
Gdy upalnie na Cykladach,
Tuba W Kwiatki w Kryspinowie,
Nieźle się układa.

Kombinezon, strój bogini,
Ciągle czeka na swą szansę,
Marzy o wyspach Bikini,
... liczy na Lufthansę???

Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.

środa, 18 sierpnia 2010

Brygada Białych Koszul

Czy jest coś lepszego na letnie dni, niż biała koszula?

Pomysł na tegoroczną wersję wiejskiej koszuli zawdzięczamy B, która pragnęła osłonić się przed chorwackim słońcem.
Rozwiązanie dekoltu pojawiło się zeszłego lata, na koszuli J, która w założeniu miała być ciążowa. Oczywiście wtedy nie pasowała, a w tym roku - ku zdumieniu wszystkich a zwłaszcza J - okazała się dobra!!! Świat się kończy ;-)

Marzyło mi się zdjęcie, na którym cała Wiejska Brygada w SAMYCH koszulach pozuje na tle morza. Tylko biel i błękit. Może kiedyś...
Tymczasem poprosiłam o własne zaprezentowanie koszul, bez żadnych wskazówek. Freestyle.

Efekt? Samo życie, w różnorodnych i zmiennych odsłonach. Prawdziwe karpediem.
Radzę zajrzeć ponownie, bo zdjęcia, jak ich bohaterki, mogą być zmienne :-)






wtorek, 10 sierpnia 2010

Galeria_BB czyli Bojownik z Bujakowa

No, chyba nawet B nie spodziewała się takiej analogii :-)
Łagodna, pogodna, dziewczęca B bojownikiem? Ale spróbujmy, może da się wyprowadzić to karkołomne porównanie.

Ku mojej wielkiej radości, specjalnie dla bloga, z odmętów szafy i pamięci, B wygrzebała ów strój oryginalny. Lata minęły od uszycia a on wciąż na chodzie.
Potocznie zwany przez właścicielkę pieluchomajtkami. Bawełniane, kombinezonowate wdzianko, ze skomplikowanym takielunkiem. Wiąże się toto troczkami na ramionach a potem plącze najpierw z przodu a potem z tyłu, kolejnymi sznurkami. Jakby powiedziała J - Można by tym pożeglować ;-)
Wzór bezczelnie odpatrzony z gotowej odzieży, odrysowany na podłodze. B wyposażyła go, od siebie, w koronkowy szydełkowy napierśnik, co dodało mu kobiecości.

Do tej pory uważałam, że pieluchomajtki są wyłącznie letnim, luzackim wariantem stroju typu casual. Plażowo-weekendowym. Ale niespodziewana sesja zdjęciowa skłoniła mnie do innego spojrzenia na swoje "dzieło".
Za tło posłużył nam mostek w przepięknym, nieszablonowym ogrodzie przyjaciół - Agnieszki i Irka z Bujakowa. Bliskie ogrodowe sąsiedztwo z tradycjami, zobowiązuje całą okolicę do wyjątkowych starań. Ale nawet właściciele tego barwnego kawałka ziemi i wody (kolorowych rybek w stawie) chyba nie spodziewali się, jaki potencjał drzemie w ich posiadłości.

Jak tylko B pojawiła się na mostku w swoich wyrafinowanych pieluchomajtkach, otoczenie zmieniło oblicze. Ogród zaczął przypominać japońskie drzeworyty. Jeden z tekstów dotyczących urządzania ogrodów japońskich (XI w.) mówi: ucz się od natury, lecz jej nie kopiuj. Trudne wyzwanie. Ale udało się. Plener zaakceptował swój nowy wizerunek i z wdziękiem przyjął pozę.

Dorzućmy świergot ptasząt, szum strumyka oraz zapach azalii, peoni albo wiśni. Ale i nie zapominajmy, że pod harmonijnym wizerunkiem kryje się zdecydowanie i bezwzględność przyrody. Oraz charakterek B. To nie wróżka z disnejowskiego lasu. B, w szerokich, powiewających nogawkach, zawiązana z każdej strony, w płaskich klapkach (pożyczonych od ogrodowej właścicielki), zajaśniała na tle ogrodu jak rasowy samuraj, jak rodzony kumpel Andżin-Sana :-)

Że bez miecza? I co z tego? B nie używa metalu jako oręża. Jej bronią jest uśmiech, za którym kryje się stalowa wola, poczucie obowiązku wobec pracodawcy, niezłomny kodeks honorowy i uczciwość. Taką kataną B radzi sobie lepiej, niż inni krzykiem i gniewem. Współczesny samuraj nie musi latać z obnażonym ostrzem po ulicach, to nie film. Od czasów Gandhiego i hippisów świat wie, ile można zdziałać łagodnością, optymizmem, wiarą w ludzi.

Zresztą, japońskie drzeworyty pokazują, że w Kraju Kwitnącej Wiśni te cechy od zawsze były w cenie. Dlatego naszego współczesnego, Beatkowego Bojownika otaczają postaci pełne subtelnej delikatności i swobodnej elegancji. Miłośnicy literatury, spokoju i przyrody... Tacy kulturalni samurajowie i ekologiczne gejsze. Bojownicy w słusznej sprawie. Dziś segregowaliby śmieci i spędzali niedziele na rowerowych przejażdżkach po lesie. I trzymaliby się z daleka od chamstwa, głupoty i/lub polskiej polityki.

No, wypisz, wymaluj, B ;-)

środa, 23 czerwca 2010

Kocham Wolność

Dziś mija 10 lat nieobecności Bogdana Łyszkiewicza



Zwykle czuję palącą, żółtą zawiść, gdy natykam się na czyjeś trafne sformułowanie, zgrabne zdanie. I podziw, i zachwyt. Dlaczego ja nie wpadłam na taki zestaw słów, który sprawnie i pięknie oddaje istotę rzeczy? Nie zazdroszczę innym ciuchów, samochodów, pieniędzy, domów, mężczyzn, ani żadnej rzeczy, która jej/jego jest.
Ale słów - bardzo.

A jednak z tą piosenką jest inaczej. Żadnej zazdrości. Po prostu jest moja, podpisuję się pod każdym słowem, pod każdym wersem. Buddyjsko prosta, bezpretensjonalnie filozoficzna.
Ta piosenka jest wszystkim. Moim credo.

Jeśli jest tak uniwersalna, jak twierdzę, dlaczego nie miałaby stać się inspiracją do stworzenia ubrania? Czy można coś uszyć, aby na swój sposób oddać hołd piosence i jej autorowi? Postanowiłam spróbować. Ale najpierw pomyśleć :-)

Co to jest wolność? Tyle mądrzejszych głów kombinowało nad tą kwestią. Piękną i groźną. Erich Fromm uciekał od wolności, Marczewski z kina "Wolność". Św. Jan twierdził, że prawda was wyzwoli (J 8, 32), co potem straszliwie przeinaczyli naziści na bramach swoich obozów koncentracyjnych...
Stop! Im więcej przykładów, tym większy mętlik, tym więcej sroczych ogonów wymyka się z dłoni.

A jednocześnie mam przecież prawo, jak każdy człowiek, do szukania osobnej, własnej definicji. W zakamarkach duszy. W wielkiej torbie wspomnień. W emocjach, związanych z tym słowem.

Lata osiemdziesiąte. Moje pierwsze prawdziwe dżinsy, wranglery z Peweksu. Za dolary, ciężko wycyganione od Ojca.
Zwykły, szary człowiek w dżinsach od razu stawał się kimś. Czuł na opiętym tyłku więź z tym dalekim, innym światem, z mitycznym Zachodem, gdzie podobno piło się piwo z puszek a soki owocowe z kartonów.
Nie szpanowały polskie teksasy, "szariki", jak nazywał je mój Ojciec. Z materiału tak sztywnego, że po uszyciu spodnie stały same, bez użytkownika. I za nic nie dawały się wytrzeć, nawet tarcie pumeksem w wannie nie pomagało. Prawdziwą wolność można było poczuć tylko w oryginal, trademark jeans, made in USA :-)

Skoro w mojej głowie dżins jest tak nierozerwalnie związany z hasłem wolności postanowiłam sprawdzić, co myślą o tym moi najbliżsi.

Na prośbę o pierwsze skojarzenie ze słowem "dżins", Gosia W. i K odpalili - "kowboj". Cudownie. Szerokie przestrzenie Dzikiego Zachodu. Malownicza amerykańska wolność swobodnego jeźdźca, który kieruje się w stronę zachodzącego słońca. Just my rifle, my pony and me :-)
Basia i Gosia P. wrzuciły mi do puszki słowo "spodnie". Banalnie? Skądże! W ustach kobiety to synonim możliwości własnej wypowiedzi, prawa do pracy i dostępu do życia publicznego. Kobieta w spodniach ze swobodą i odwagą wsiada wygodnie na konia, na motor. I nie musi, jak pensjonarka, pilnować złączonych kolan w autobusie.
Kobieta w spodniach to symbol wolności nowoczesnego świata.
Ania podpowiedziała enigmatycznie - kolor. Anetta sprecyzowała ten trop - niebieski. Kieślowski byłby wniebowzięty. To on przypomniał, za Rewolucją Francuską, że wolność ma kolor niebieski. Kolor, który kochają wszyscy politycy, bo na jego tle wydają nam się trochę bardziej strawni. Kolor morza i nieba, przestrzeni wolności. Barwa Dzieci Indygo.

Dostałam też odpowiedzi z zupełnie innej beczki. Zdumiewające lub do bólu proste.
B na hasło "dżins" widzi klasyczną (a słowo klasyczny nie oznacza tu stylu Coco Chanel, lecz klasykę dżinsową) sukienkę z krótkim rękawem, zapinaną na guziki. To zrozumiałe, B urodziła się aby nosić sukienki i czuć się w nich komfortowo i swobodnie.
"Guzik" to pierwsze słowo, jakie nasunęło się Mirkowi, bo dżinsy były jego pierwszymi spodniami z guzikiem. Oczami wyobraźni widzę tego młodziutkiego chłopca, jak dostaje swoje pierwsze dżinsy, zapinane na guzik, co oznacza, że może swobodnie opuścić podwórko, gdzie biegał w dresach i poznawać na własną rękę blaski i cienie tego świata.
Ćwieka w wykluwającej się teorii wolności zabił mi Karol, podrzucając słówko "ćwiek". Jaką drogą mam wyprowadzić metalowe akcesorium na ścieżkę wolności? Pakować się w estetykę rockową? A może lepiej "nit"? Od nitu prosta droga do statku, od statku do morza, a od morza do wolności już prosta szosa.
Nie pomogła też J, która tradycyjnie stanęła okoniem i wypaliła: "dupa".
Chociaż, hmmm, jakby tak pomyśleć, to coś w tym jest ;-)
Jeszcze dalej poszła T, która stwierdziła stanowczo, że dżins z niczym się jej nie kojarzy. To jest dopiero wolność!!! Absolutna swoboda wypowiedzi i poglądów, która pozwala sobie nawet na totalną, bezczelną i absolutną niezależność niemyślenia.

Przetrawiłam to wszystko w łebowym komputerze. Odpadły dżinsy, skoro tylko firmówki gwarantują efekt. Porzuciłam hippisowską długą spódnicę z falbanami, skoro nie daje swobody na motocyklu. Po dłuższym zawieszeniu mój umysł wypluł wynik:

Kombinezon dżinsowy.


Ciuch ludzi pracy. Strój robotnika, co o wolność dobija się strajkiem. Czarnego niewolnika, gdy zmuszany do pracy batem, marzy o wyzwoleniu. Lotnika, który hasa na niebie, wolny jak ptak.

Dlaczego w mojej głowie wolność idzie w parze z pracą? W końcu jak to jest: praca zniewala czy czyni wolnym? Jak mawia mój Ojciec - urlop nie smakuje tak bardzo na emeryturze. Tylko praca winduje tę taryfową wolność na piedestały.

A właśnie wybieram się na urlop. Za kilka dni, aż do połowy lipca, wolność będzie miała dla mnie smak Bałtyku, zapach lasu i dźwięk motocyklowego silnika. A kiedy podnosi się głowę i widzi dwie ściany drzew, przedzielone błękitnym niebem i rzeką szosy, człowiek czuje, że wystarczy rozpostrzeć ręce, aby odlecieć jak ptak. Może przyda się lotniczy kombinezon...

A tam, wysoko, między chmurami, jak dobry duch Bogdan czuwa nad tymi, co kochają wolność. Pewnie co dzień odstawia solówki w anielskim chórze. I założę się, że pod haftowaną białą koszulą nocną, nosi swoje stare, wytarte dżiny ;-)

p.s. dla Ojca

Tato, posyłam Ci linka. Jeśli dotarłeś aż tutaj, jesteś wielki :-)
W nagrodę składam Ci serdeczne gratulacje z okazji Dnia Ojca.
Jesteś najbardziej pracowitym człowiekiem, jakiego znam (i jest to komplemet, dla jasności).
Wśród efektów Twojej pracy jestem też ja, a zatem i to, co wyprawia się na tym blogu. Mam nadzieję, że nie przynoszę Ci wstydu.
Dziękuję ;-*
A jak ktoś nie pamięta, jaką rolę odegrał mój Ojciec w przygodzie z krawiectwem, odsyłam do wstępniaka ;-)

piątek, 18 czerwca 2010

Koktajlowa

Całkiem znienacka stałam się twórczynią sukienki koktajlowej. Czy ktoś w ogóle wie, co oznacza ta nazwa? Odsyłam do kompetentnych źródeł, z których pochodzi cała moja wiedza w tym temacie ;-)

Gdzieś tam, na Zachodzie i gdzieś za oceanem, chyba, ludzie organizują sobie w ciągu dnia nieformalne imprezki, których podstawową atrakcją nie są sukienki, ale właśnie koktajle.
I nie mam tu na myśli szalonych party z udziałem mlecznych napojów owocowych, to nie ta bajka. Chociaż u nas słowo koktajl nie zadomowiło się w barku, lecz w blenderze, skąd wypływają pełne witamin, owocowe breje. A mieszankę z procentami zwykło się nazywać drinkiem.
Koktajle alkoholowe mają za zadanie (teoretycznie) orzeźwić po pracy, pobudzić do wieczornych zajęć a może odprężyć i rozładować stres.
Reasumując - wstawić delikwenta ;-)

Odpowiednim tłem dla kolorowego drinka, short, long, tudzież aperitif, jest prawidłowo dobrana sukienka. A tu już obowiązuje regularny dress code. Sukienka koktajlowa powinna być mniej elegancka, niż na bankiet z szampanem i tańcami, ale jednocześnie bardziej sexy, niż uniform do pracy.
Wygląda na to, że musi to być strój absolutnie niewymuszony, który pojawia się na ciele jakby mimochodem, dla przyjemności własnej oraz oczu, które na nim spoczywają :-)

No kosmos, czegoś takiego bym nie wymyśliła... Gdybym dostała zadanie stworzenia koktajlowej sukienki, padłabym na placu boju bez jednego strzału z maszyny.

Skąd zatem zjawił się tytułowy wyrób? Jakoś... mimochodem.
Perkalowy metr w różową łączkę został nabyty z powodu upału. Bardziej kojarzył mi się z falbaniastymi spódnicami niewolnic na plantacjach w Brazylii, niż elegancką kiecką imprezową na party pod parasolem (parasol - zgodnie z oryginalną nazwą - chroni od słońca).

W jeden wieczór machnęłam krótką sukienczynę, banalnie prostą, dorzucając jej w ramach ozdoby (i powierzchni nośnej dla ewentualnych podmuchów) jedną linię obszarpanej falbanki. Bez zaznaczonej talii, żeby w upale przyjemnie falowała i chłodziła. Jak drink :-)

Następnego ranka ukazałam się zaspanym oczom K w nowym odzieniu, zanosząc mu poranny koktajl ze świeżych truskawek. Pan K, jeszcze bez okularów, spojrzał nieprzytomnie, potem usiłował wypić skraj nowej kreacji a następnie oznajmił:

- Wyglądasz jak koktajl truskawkowy!
- Chyba z szypułkami - dorzuciła łaskawie niezawodna J, jak tylko poznała nowe dzieło. O rany, przed jej następną opinią powinnam strzelić kielicha...

Zatem, proszę Państwa, słowo się rzekło - oto moja emanacja sukienki koktajlowej. W wersji przaśnej, omalże ludowej. Jaki koktajl - taka sukienka...

Truskawkowy koktajl zamyka Wiosenny Tryptyk Owocowo-Alkoholowy. Spróbuję poszukać inspiracji w innych, bardziej poprawnych, źródłach.
W końcu alkohol to tylko ucieczka, nieprawdaż? W świat używek, gdzie maleją kłopoty, kurczą się długi i nikną troski.
Wszystko wrzuca na luz. Człowiek robi głupie miny, śmieszą go własne dowcipy i wszystkich kocha... Okropność :-)

Więc chodź, zabiorę cię na pola truskawkowe,
gdzie wszystko jest bajką i niczym nie trzeba się przejmować...




p.s.
Proszę zapamiętać Człowieka Pracy w niebieskim drelichu, który w upale truskawkowego pola rozkleił mój bilbord. To zwiastun zmian. Idzie lato a z nim przewrót w kolorach i na ciele, i na blogu. Zgodnie z zasadami, oczywiście.

czwartek, 10 czerwca 2010

Mojito

Czy drink może być inspiracją? Podobno mojito było ulubionym napitkiem Hemingwaya. Może, kiedy wpatrywał się w oszronioną szklankę, wypełnioną masą mięty i limonki, wymyślił "Zielone wzgórza Afryki"?

W końcu zrobiło się ciepło więc ponętny obraz zielonego mojito zaczął prześladować mnie w godzinach pracy. I po godzinach też. A obok ulubionego pisarskiego napoju, krążyło nieustannie widmo zielonego materiału z przepastnych zasobów Mamy K. Coś trzeba było z tego zmiksować, pociągnąwszy uprzednio spory łyk kubańskiej inspiracji ;-)

Przepis na mojito jest banalnie prosty. Trochę rumu, mięty, cukru, wody, limonki i lodu. Przepis na zieloną sukienkę też nie należał do skomplikowanych. Zwłaszcza, że sama go wymyśliłam. Ale diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach.

Pierwsza wersja Mojito okazała się katastrofalną pomyłką. Rozkloszowany dół i góra z dwurzędowym zapięciem, z bufkami na ramionach, za nic nie chciały się skomponować w harmonijny look. Zamiast wyrafinowanej cierpko-słodkiej mieszanki orzeźwiającej, w lustrze ujrzałam zawianą, by nie rzec - nawaloną - pokrakę o zachwianych proporcjach. Pijane dzieło dostało bilet w jedną stronę. Do kosza.

Ponieważ nie wyczerpał się ani zapas zielonej tkaniny, ani mój zapał, szybko ruszyły prace nad nową wersją Mojito. Tym razem oparłam się na trzeźwej ocenie własnych pomysłów i skorzystałam z pomocy gotowca. Nomen-omen, produktu firmy Mojito:

Moja wariacja tego przepisu to wielka zieleń w roli mięty i elementy ecru jako cukier. Po kolejnej porcji inspiracji, dorzuciłam ekstra marszczone, zaokraglone kieszonki z lamówką. Zostały jednak stanowczo odrzucone przez K, który je widział, i - oczywiście - przez J, która ich nawet nie widziała. Tylko niezwykle tolerancyjna T zaakceptowała je, ale jakoś dziwnie, bez entuzjazmu. Więc też dostały wilczy bilecik :-(

Jeszcze jedna drobna modyfikacja - zamek kryty w kolorze kremowym. Pierwotny egzemplarz był idealnie zielony, ale, wszyty w sukienkę, rozpadł się w rękach przy pierwszej próbie zapięcia. Nie pozwoliłam sobie na rozpatrywanie kolejnej eksmisji do śmieci, choć wypruwanie krytego zamka to mordęga niczym ból głowy na kacu. Wcisnęłam też, rzutem na taśmę, dodatkowe zakładki na rękawkach.
I sukienka gotowa, wstrząśnięta i zmieszana :-)
Na zdrowie!
p.s.
Inaczej, niż inne projekty, ta sukienka ma wachlarz nazw. W fazie produkcji zyskała roboczo imię Szpitalna, ze względu na kolor. Na Wielkiej Paradzie Smoków w Krakowie (na której nie tylko smoki prezentowały się pięknie) usiłowałam nadać jej ton królewski. Zdaniem K, byłam jednak bardziej smokiem niż królewną. J poparła tę gorszącą opinię, pocieszając mnie, że królewny pojawiły się tam raczej w charakterze menu :-)
Dorzuciła też swój kamyczek, twierdząc, że kiecka jest jak dla lalki.

Smocza królewna-lalka w szpitalu, pociągająca terapeutyczny, miętowy płyn???

Hmmm... Niezły miszmasz robi się w głowie od tego mojito.

wtorek, 1 czerwca 2010

Galeria_B. Leżakowa

Leżakuje się w różnych miejscach. Dzieci leżakują w przedszkolach. Piwo i wino w beczkach. B w ogrodzie. Leżakuje się w różnych celach. Dzieci odpoczywają i regenerują siły. Piwo i wino dojrzewa i nabiera smaku. A co robi B?

Teoretycznie, powinna w swojej sukience w leżakowy wzorek, wylegiwać się pod czereśnią, odpoczywając i nabierając mocy jednocześnie. Ale trawa jest mokra po wiosennej burzy, a czereśnie, choć jeszcze małe, są bardzo kuszące.

Dlatego niesforna B, zamiast karnie pozować i posłusznie prezentować walory sukienkowe, w pozycji leżącej, woli chować się wśród liści, podjadając niedorosłe czereśnie i fachowo spluwając pestkami, niczym rasowe dziecię ulicy. A jak się uwija! Jak stadko przedszkolaków. Pełno jej pod tym drzewkiem :-)

W hurtowni tkanin, kiedy szukałam odpowiedniego materiału na urodzinową sukienkę dla B, ten kolorowy pasiak bezapelacyjnie zdobył pierwsze miejsce. Kojarzył się z beztroskim polegiwaniem na leżaku, ze słonecznym, letnim popołudniem, ze smakiem truskawek, czereśni i malin, z bzyczeniem owadów, z zapachem trawy.

Jednym słowem - z WAKACJAMI, które bezpowrotnie straciliśmy, pochopnie kończąc edukację i zaczynając znojne i nudne dorosłe życie ;-)

Na szczęście nie wszystek dziecięcy entuzjazm z nas wyparował. B nosi kalosze z kaczuszką i śmieje się w najlepsze, gdy pomylą się nam strony świata, nawet jeśli kosztuje nas to kilka kilometrów spaceru więcej. K śpiewa piosenki z repertuaru Piotrusia Pana i bawi się zdalnie sterowanym helikopterem. J lubi filmy rysunkowe równie mocno, jak jej dzieci (na pewno zaprzeczy, jest przekorna jak przedszkolak) a życiowa energia T może śmiało dorównać wyleżakowanej werwie pięciolatka.

Z okazji Dnia Dziecka, życzmy naszym wewnętrznym dzieciakom wszystkiego dobrego. Nigdy się nie starzejcie! W ogrodzie naszych umysłów niech zawsze znajdzie się jakaś czereśnia, pod którą można bezkarnie i beztrosko objadać się i zbijać bąki.
Leżakować, po prostu :-)

piątek, 21 maja 2010

Krakowski spleen

Chmury wiszą nad miastem
Ciemno i wstać nie mogę

Naciągam głębiej kołdrę

Znikam, kulę się w sobie


Czekam na wiatr co rozgoni

Ciemne skłębione zasłony

Stanę wtedy na raz

Ze słońcem twarzą w twarz


A jednak, w czasie deszczu, amatorska krawcowa wcale się nie kuli pod kołdrą. Bo znienacka z weną staje twarzą w twarz. I dostaje tą weną prosto w nos. Tajemniczy, podświadomy imperatyw nakazuje jej powrót do korzeni, wygrzebanie ze zleżałych bel wyobraźni nowego projektu i zaplątanie się w jego skomplikowanej realizacji.
I musi, musi szyć, żeby żyć :-)

W tym miejscu zaplanowałam głębokie, filozoficzne i rozwlekłe (przynajmniej 4 akapity) rozważania dotyczące źródeł tzw. inspiracji. Miało być od Prusa, przez Freuda, do architektury...
A takiego! Zdecydowałam oszczędzić nie swój wzrok. Powstrzymać nawałnicę swojej grafomanii.
Dla czytających - w smsowym skrócie:

Florianka
Izabela Łęcka
Tiurniura
Burberry

Dla tych, co wolą oglądać obrazki - wizja:

Dodam nieskromnie, że jestem niezmiernie usatysfakcjonowana. Napracowałam się, ale warto było. Spod maszyny wychynęła współczesna wersja findesieclowego płaszczyka. Geometryczna i asymetryczna. Ni to trencz, ni to sukienka. Z dwóch metrów szarej tkaniny, powierzonej mi onegdaj przez mamę K, powstał strój, z którego jestem dumna :-)


I jeszcze muzyka, też wrzucam do wora inspiracji ;-)
Tytuł bardzo na czasie, nieprawdaż?




Na deser pytanie: Jakie przeznaczenie może mieć taki ubiór?




Votum separatum, od przekornej T, której żadna propozycja odpowiedzi nie usatysfakcjonowała:
Dołączyć do kolekcji wymienionych wyżej modeli, dać na wybieg modelkom, nosić się w nim jak modelka po mieście