Fiolet. Kolor władzy.
W skrócie Fiodet. Nazwę wymyślił K, który z uroczym zaangażowaniem zrealizował kolejny wymysł mojej wyobraźni. Wysłuchał mętnych wskazówek na temat kadru (Musi być z kolumienkami, jak w krużgankach na Wawelu, ale nowocześnie), pozy (Taka, rozumiesz, królewska, jakby z góry, pozdrowienia dla ludu) i fałd tkaniny (Godet ma być widać przede wszystkim).

Lawirowanie w sferach władzy i wykwintu bywa niezwykle trudne. Już u zarania istnienia tego zestawu, sprawy się komplikowały, jak intrygi na królewskich korytarzach. Materiał w kratkę nie był mój... B kupiła go dla siebie, na płaszczyk. Jakąś mglistą obietnicą, jakimś podchodem zawiłym, wyłudziłam go perfidnie. Plus tafta na gorset. Elastyczna, wygodna. Gorset obdarzyłam wielkim dekoltem, pal licho, że niezbyt wypełnionym. Każda rasowa władczyni musi poddanym biust zademonstrować. I już miałam kreację na swoją pierwszą imprezę firmową (ponad tysiąc osób), wielką galę w hotelu w górach. Debiutująca królowa :-)
Minęło dziewięć lat od tamtej zabawy. Fioletowy komplet ozdobił kilka wesel, parę “wielkich wyjść” i nadal trzyma się świetnie. Kilka razy korciło mnie, aby uciąć w kolanach, skrócić jak na gilotynie, pozbawić Fiodet całego uroku, po to tylko, by mieć kolejną, codzienną spódnicę. Całe szczęście, że takie emocje trwają tyle, co miłostki Henia nr 8 i zawsze wracam na łono jedynie słusznej wiary, że tak jest dobrze. Maksymalnie wytwornie. Ciekawe, jak oceniłoby mój “królewski” strój to towarzystwo?