czwartek, 10 czerwca 2010

Mojito

Czy drink może być inspiracją? Podobno mojito było ulubionym napitkiem Hemingwaya. Może, kiedy wpatrywał się w oszronioną szklankę, wypełnioną masą mięty i limonki, wymyślił "Zielone wzgórza Afryki"?

W końcu zrobiło się ciepło więc ponętny obraz zielonego mojito zaczął prześladować mnie w godzinach pracy. I po godzinach też. A obok ulubionego pisarskiego napoju, krążyło nieustannie widmo zielonego materiału z przepastnych zasobów Mamy K. Coś trzeba było z tego zmiksować, pociągnąwszy uprzednio spory łyk kubańskiej inspiracji ;-)

Przepis na mojito jest banalnie prosty. Trochę rumu, mięty, cukru, wody, limonki i lodu. Przepis na zieloną sukienkę też nie należał do skomplikowanych. Zwłaszcza, że sama go wymyśliłam. Ale diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach.

Pierwsza wersja Mojito okazała się katastrofalną pomyłką. Rozkloszowany dół i góra z dwurzędowym zapięciem, z bufkami na ramionach, za nic nie chciały się skomponować w harmonijny look. Zamiast wyrafinowanej cierpko-słodkiej mieszanki orzeźwiającej, w lustrze ujrzałam zawianą, by nie rzec - nawaloną - pokrakę o zachwianych proporcjach. Pijane dzieło dostało bilet w jedną stronę. Do kosza.

Ponieważ nie wyczerpał się ani zapas zielonej tkaniny, ani mój zapał, szybko ruszyły prace nad nową wersją Mojito. Tym razem oparłam się na trzeźwej ocenie własnych pomysłów i skorzystałam z pomocy gotowca. Nomen-omen, produktu firmy Mojito:

Moja wariacja tego przepisu to wielka zieleń w roli mięty i elementy ecru jako cukier. Po kolejnej porcji inspiracji, dorzuciłam ekstra marszczone, zaokraglone kieszonki z lamówką. Zostały jednak stanowczo odrzucone przez K, który je widział, i - oczywiście - przez J, która ich nawet nie widziała. Tylko niezwykle tolerancyjna T zaakceptowała je, ale jakoś dziwnie, bez entuzjazmu. Więc też dostały wilczy bilecik :-(

Jeszcze jedna drobna modyfikacja - zamek kryty w kolorze kremowym. Pierwotny egzemplarz był idealnie zielony, ale, wszyty w sukienkę, rozpadł się w rękach przy pierwszej próbie zapięcia. Nie pozwoliłam sobie na rozpatrywanie kolejnej eksmisji do śmieci, choć wypruwanie krytego zamka to mordęga niczym ból głowy na kacu. Wcisnęłam też, rzutem na taśmę, dodatkowe zakładki na rękawkach.
I sukienka gotowa, wstrząśnięta i zmieszana :-)
Na zdrowie!
p.s.
Inaczej, niż inne projekty, ta sukienka ma wachlarz nazw. W fazie produkcji zyskała roboczo imię Szpitalna, ze względu na kolor. Na Wielkiej Paradzie Smoków w Krakowie (na której nie tylko smoki prezentowały się pięknie) usiłowałam nadać jej ton królewski. Zdaniem K, byłam jednak bardziej smokiem niż królewną. J poparła tę gorszącą opinię, pocieszając mnie, że królewny pojawiły się tam raczej w charakterze menu :-)
Dorzuciła też swój kamyczek, twierdząc, że kiecka jest jak dla lalki.

Smocza królewna-lalka w szpitalu, pociągająca terapeutyczny, miętowy płyn???

Hmmm... Niezły miszmasz robi się w głowie od tego mojito.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz