niedziela, 14 lutego 2010

Lady in Red

Pierwsze koty za płoty :-)
Postanowiłam zadebiutować sukienką, która totalnie gryzie się z żelaznymi zasadami kolorystycznymi, jakie ponoć wyznaję.

Od dawna łaziła za mną czerwona kiecka. Znaczy, coś we mnie miauczało, że chce takąż mieć. Znienacka weszłam w posiadanie odpowiedniej materii, więc na co czekać? Zwłaszcza, że los wyznaczył nam Wielkie Rodzinne Spotkanie w ten łikend, w dodatku obarczony walentynkową niedzielą. Nie żebym od razu obchodziła Valentine`s Day, ale argument sam wepchał się w ręce.

Kilka tygodni temu dostałam od mamy K wielki bonusowy zestaw tkaninowy. (W pakiecie ten właśnie kawałek, w sam raz na czerwony dywan dla VIP-ów.) Niektóre z kuponów czekają na swoją predestynację już ładnych parę lat...
Na przykład śliczne białe płótno w drobne granatowe paski. Już oczyma duszy mojej widziałam się w letnim marynarskim zestawie, kiedy mama K zaznaczyła, że ów żeglarski format był przeznaczony na koszulkę dla K. Było to doprawdy w poprzednim stuleciu, ale po takim exposé cóż innego może uczynić Dobra Synowa, jak nie zmontować przy najbliższej okazji koszuliny dla patentowanego skippera?

W ogóle z posiadaniem surowych metrów do obróbki wiąże się spory stres. Jak ich nie ma - jest jakaś pustka i strach, obijam się po domu bezproduktywnie jak waltornia na koncercie fortepianowym. Jak jest sporo - znowu panika, że nie dam rady, że kiedy ja to wszytko skroję i w sumie po co mi to było. Poziom natchnienia jest, oczywiście, odwrotnie proporcjonalny do ilości metrów bieżących. Wena buzuje w górnych rejestrach tuż przed wypłatą, przy pustym żłobie, kiedy mogę sobie najwyżej pozszywać kartki w segregatorach.

A wracając do sukienki - poszłam na łatwiznę, bo primo, ten projekt już kiedyś rozkminiałam dla B (Chmurny Błękit z Dodatkiem Lila)a drugie primo - jakoś zbyt gładko mi poszło i po zeszyciu wszystkich elementów zostało mi na stole kilka bezpańskich kawałków paska...
Zaraz jednak przypomniałam sobie casus K, który we wczesnej młodości szczycił się posiadaniem samochodu marki Syrena 104, obiektu zazdrości w renomowanym liceum. Otóż syrena jeździła jak złoto, ale wymagała co 200 km przebieżki (bo przecież nie przebiegu ) kapitalnego remontu silnika. Po każdej takiej czynności, w usmarowanych rękach K pozostawało kilka niezobowiązujących części, które nie załapały się na montaż. A samochód pomykał bez nich równie elegancko, ze swoistym pogłosem, co przed remontem. Zatem, tak na wszelki wypadek, luźne elementy podróżowały w bagażniku.
Moje nieprzystające fragmenty dyskretnie zagarnęłam do kosza. Bez nich kiecka też pięknie wibruje i wiruje. A o to chodzi, no nie?


p.s. Uczcijmy minutą ciszy geniusza, który wymyślił szpilki. Gdzieżbym była, gdyby nie ci maleńcy metalowi pomocnicy? Składam im hołd.
p.s. II No, może zapomnijmy o tych niepokornych, którzy gubią się w dywanie i włazi w nie K, i troszkę narzeka...

1 komentarz:

  1. woooow

    uwielbiam tego typu potyczki jezykowe, a do tego temat, ktory mi dusze zawsze rozjasnia,chociaz tylko gadanina kreatywnosc sie konczy..

    Fajnie bylo cie odnalezc ;)

    Ania

    OdpowiedzUsuń