niedziela, 28 lutego 2010

Galeria_B. Suknia Ślubna

Droga B, proszę o przecięcie wstęgi... Dziękuję :-)
Witam na wernisażu nowej galerii. Ambicją tego projektu jest zaprezentowanie urbi et orbi kreacji stworzonych dla B.

Posiadanie takiej Klientki jak B, to coś wyjątkowego. To związek somatyczno-duchowy, jakaś forma symbiozy. Mamy podobne wymiary i gusta, lecz jakże inaczej rozmieszczone! Mogę przymierzyć jej strój w fazie tworzenia i wyobrazić sobie, że jestem B. Oceniam projekt, jego krój i to, jak leży. Jeśli maksymalnie wciągnę brzuch i wypnę pierś, zmrużę oczy i rozjarzę duszę, może się udać ;-)
Nie da się ująć tematu naszej współpracy zgrabniej i prościej, niż zrobiła to sama B, kilka dni temu, mówiąc:
- Szyj dla mojego ciała, pisz dla duszy.
Dziękuję :-*

Na światowych wybiegach Haute Couture, tradycją i klasyką jest prezentowanie na finał stroju najbardziej dopracowanego, najpiękniejszego, podsumowującego całość pokazu. Sukni ślubnej, po prostu. Galeria_B postanowiła być pionierska w tej kwestii. To największe wyzwanie, największy strach, stres i radość, należy umieścić na początku kolekcji. Potem już wszystko będzie prostsze :-)

Zaczęło się, oczywiście, od tego, że B postanowiła wyjść za mąż i ozdobić tę czynność weselem. Potrzebowała zatem odpowiedniego stroju, a że nie korciły jej ani kreacje z wypożyczalni, ani te ze sklepowych wystaw, przyszła do mnie. Z kilkukartkowym francuskim katalogiem . Na każdej stronie jęczałyśmy z rozkoszy. Projekty ascetyczne. Piękno bijące gdzieś z samego serca formy, pozbawionej falban, przymarszczeń i zaszewek. B wskazała jedną z sukienek, pozornie banalną, prostą. Z sześciu klinów, na szerokich ramiączkach, ze sporym owalnym dekoltem i rozkloszowanym dołem.

Teraz czas na dylematy moralne. Poruszałam się na co dzień wśród wykrojów dwukropkowych w skali Pisma czyli łatwizna. W tym przypadku, B zdecydowała się obdarzyć mnie całkowitym zaufaniem, artystycznym i rzemieślniczym. Sama nie ufałam sobie wystarczająco, ale entuzjazm B był zaraźliwy. B zwyczajnie wierzyła we mnie tak dalece, że nie pozostało mi nic innego, jak zawierzyć jej.

Technicznie: Jako wróg odszyć widocznych na białym materiale jak na dłoni, zdecydowałam, ze sukienka będzie skrojona dwa razy i odszyta w całości, do linii bioder, gdzie zamierzałam wszyć od spodu warstwę tiulu, który miał za zadanie unieść cały rozkloszowany dół, bez użycia śmiesznych drutów czy krynolin. Dzięki temu prostemu zabiegowi sukienka miała zyskać nieoczekiwanie drugą, bardziej frywolną stronę, z tiulową spódnicą.

Nadszedł moment na przetestowanie wykombinowanego wspólnie wykroju na tanim materiale. Powstała wersja beta, testowana na wąskiej jednoosobowej grupie B-testerki. Z płótna w kolorze ecru. Wyglądała nieźle. Na tyle dobrze, ze zdecydowałyśmy się ostatecznie na tę wspólną, (teoretycznie) jedyną w życiu przygodę.

Następnym etapem był służbowy wyjazd do miasta wojewódzkiego celem zakupu odpowiedniej materii. Wybór padł na francuską satynę z arystokratycznym matowym połyskiem. Tkanina była kosztowna, zblazowana długim leżakowaniem na półce z najdroższym asortymentem. Na złożeniu lekko szara, ale w tym momencie nie przyszło nam do głowy martwić się o to.

W domu rozciągnęłam stół jak dla dwunastu gości; na nim satynę i papierowe wykroje, niczym świąteczny serwis obiadowy. Bałam się go dotknąć. Na nożyczki nie było już miejsca. Wymagałam solidnego kopniaka na odwagę :-) Znalazłam piwo. I w końcu zaczęłam krążyć wokół tej biesiady niczym rasowy kelner. Dopiero po drugim browarze całość została skrojona. Dobrze, że w domu nie było mocniejszych używek ;-)

Pierwsza przymiarka przemknęła gładko. Góra leżała zgrabnie, choć materiał prosił się o lekką przepierkę. Pozostawiłyśmy ten problem na później. Teraz najważniejsza była kwestia dołu. Choć satyna była sztywna jak kryza królowej Elżbiety, było jej zbyt dużo, by elegancko odstawać od ciała.
Kilometry tiulu zleciały na różne wersje usztywnienia. Bez efektu. Niczym klasyczna łowiczanka, wycinałam kolejne koła z tiulowej sieci i wpinałam na próbę. Dramat. Częściowo ukrywałam przed B rozmiar mojej porażki. Bo po cóż jej - ogarniętej przedślubną pożogą - dodatkowy stres? I kiedy już mogłam spokojnie obdzielić kołami ze dwie olimpiady, B urządziła tradycyjną imprezę z okazji zmiany stanu cywilnego - panieńskie.

Nie wspomnę wszystkich atrakcji wieczoru. Było efektownie ale i efektywnie - po przebudzeniu po prostu wiedziałam jak rozgryźć problem tiulowy. Gdy ciało trawiło nadmiar alkoholu, rozluźniony mózg spokojnie przerabiał kwestię usztywnienia. I to działało! Na kolejnej przymiarce B wirowała przed lustrem w dumnie, żeglarsko wydętej satynowej kreacji. Prawdziwa Sztywniara! Byłyśmy wniebowzięte.

B kończyła swój projekt szydełkowy - maleńkiego bolerka i krótkich rękawiczek, które wystylizowały całość na kreację wytworną, delikatną i pachnącą przedwojenną fotografią. Niepowtarzalną. Czy jest większy komplement dla sukni ślubnej?

I nagle, gdy wszystko tak pięknie szło, termin nadciągał a para nie zamierzała zmienić zdania, grom z jasnego nieba. Satyny nie można w żaden sposób wyczyścić! Kawałek wyprany w domu całkowicie stracił swą sztywność. Był to zawód, jakiego nie życzy się żadnej kandydatce na żonę... W pralni stanowczo odmówiono pomocy, fachowe ręce od razu poczuły, że ta materia oprze się i chemicznym, i wodnym zabiegom.

Ostatecznie - ponieważ nie można było puścić Panny Młodej przed ołtarz w kreacji przykurzonej - kolejny raz ryzykując zawał serca i problem alkoholowy, zanurzyłam na kilka sekund całość dzieła w wannie i delikatnie przetarłam szczoteczką newralgiczne miejsca. Na pewno jakaś część jej wyniosłej godności została utracona, ale przynajmniej suknia była czysta.

W tym dniu wrześniowym, B zakwitła różami we włosach. Wyglądała radośnie, świeżo, niemalże dziewiczo ;-)
Jak najprawdziwsza Panna Młoda z okładek specjalistycznych pism. Nawet klisza fotograficzna jaśniała wokół niej.

A potem ruszył świat do tańca.
- Raz się żyje - zakrzyknęła suknia i zawirowała z wdziękiem w kręgu tancerzy. Po północy odmieniła oblicze i jako zwariowana bliźniacza siostra zakręciła tiulową spódnicą, rwąc i gubiąc fragmenty bieli, rujnując się w swym szaleńczym, nieokiełznanym, krótkim życiu, niczym ćma wokół świecy...


Teraz przywołuje z nostalgią te chwile chwały, wciśnięta w pokrowiec, zapomniana na dnie szafy, niczym pomięta pamiątka z szalonych wakacji. Zwrócona płótnom Chagalla, wyciszona.
"Czy pamiętasz jak kiedyś tańczyłam walca..."

I może żałuje, że nie spłonęła z emocji, że nie stopiła się w oślepiającym błysku swej jednej jedynej nocy.

A ja wspominam ją z dumą i pokorą.
B, błagam, nigdy więcej nie wychodź za mąż!!!

czwartek, 25 lutego 2010

Parada Black&White

"Twój normalny dzień, zawsze blekenłaahaajt..."

Budzę się i wciąż zima trzyma. I dobrze, i o to chodzi. Mnie to nie martwi, bo przed ochłodzeniem nastroju, przed zamieciami wyboru i ślizgawicą decyzji chronią mnie me zasady.
Niech inni gimnastykują się porannie z doborem stroju, niech się głowią czy kolory grają. Niech kombinują z czym tu, do licha, połączyć najnowsze pasiaste dzianiny z sieciówki. Mnie od rana do wieczora, w duszy gra lekko zdarta płyta Black&White.

Czarno na białym, jin i jang, marchewka z groszkiem, Bonifacy i Filemon. Dwie skrajności. Przeciwieństwa, co się przyciągają. Najstarsza opozycja. Klasyka po prostu.
Wg CMYK-a biel to całkowity brak koloru a czerń to miks wszystkich barw. Mamy więc do czynienia z absolutna pustką, brakiem, próżnią z jednej strony oraz totalną pełnią, apogeum, zenitem z drugiej. No po prostu bajeczny punkt wyjścia do wszelkich filozoficzno-organiczno-astronomiczno-antropologicznych dywagacji...

Na szczęście naukowe dysputy zostawiam z boku, i ze szklanką do połowy czarną lub od połowy białą, proponuję zimową paradę strojów codziennych. Niektóre z nich mają już kilka ładnych lat, inne powstały w tym sezonie.


Spódniczka Pepiczka jest młodsza od swojej siostry sukienki o rok. Tak długo czekała resztka materiału, by w końcu kolejny numer Pisma zaproponował wykrój, który udało się wepchnąć w skromne ramy kilkunastocentymetrowych skrawków.


Gangsterskie Gacie (krótkie, idealne do zimowych butów)& Gorset z haftkami to zestaw prążkowany, dość wiekowy. Takie same gacie zmontowałam dla swojej Bratowej, ciekawe czy jeszcze w nich biega. No i B posiada plisowaną spódnicę i kamizelkę z tej samej tkaniny. Zebrałoby się niezłe kryminalne trio :-). Gorset przydaje się na golf, kiedy człowiek rozpaczliwie potrzebuje choć małego światełka oryginalności w tunelu ciemnej długiej zimy.


Tunika była kiedyś kreacją sylwestrową, z racji srebrzystych prążków. Wystąpiła solo, więc ilekroć wpadną mi w oko fotki z tamtej nocy, zastanawiam sie, gdzie, na Boga, zgubiłam spódnicę? Spokojnie, jako c-odzień pracowniczy dorzucam jej do pary jakieś portki.


A sukienka Jasna Góra jest produktem ubocznym. Najpierw pojawił się na świecie żakiet z marszczonymi rękawami, z pieknej i miękkiej czarnosrebrzystej materii, jak połysk śniegu w księżycową jasną noc. Ponieważ tkanina prawdopodobnie rozmnożyła się cudownie podczas kroju, starczyło na cudaczną kieckę - tubę, całkowicie własnego pomysłu, pierwotnie bez ramion. Wygladała nawet podejrzanie dobrze, jednak nie mogłam się oprzeć nieustannemu podciąganiu jej pod pachami, na biuście i w ogóle w kółko... W końcu porzuciłam ten wstydliwy nałóg i wszyłam w nią górną część białej bawełnianej koszulki.


Biała Koszula Kryza początkowo miała być niesłychanie prosta, ascetyczna nawet. Ale poniosło mnie i przysporzyłam jej zmarszczek tu i tam. Po wyprasowaniu i odzianiu się jednorazowo - na Wigilię - porzuciłam ją wstydliwie w zaułku szafy. Wada - zbyt elegancka. To koszula nosiła mnie. Po jakimś czasie, pod wpływem chwilowego natchnienia, postanowiłam nie prasować tej damy i odtąd się zaprzyjaźniłyśmy.


Kiedyś gdzieś wyczytałam, że każden zodiakalny wodnik, jak założy białą koszulę i czarne spodnie to myśli, że jest najmodniejszy na świecie.
I wiecie co? Tak właśnie jest!

środa, 17 lutego 2010

Narodziny Gwiazdy

Na początku było... futerko ;-)
Anielska biel i niebiański puch. Metr edenu. Przytuliłam twarz i oddałam się rojeniom o rajskich rejonach. Prezent urodzinowy od T.

Pierwszego dnia tylko patrzyłam. Na mięciutkiej powierzchni oparł się promień słońca i nastała światłość.
Drugiego dnia futrzane niebo powoli oddzielało się od reszty świata, wyłaniając w mojej głowie bardzo mgliste i nieokreślone kształty.
Trzeci dzień spędziłam na otulaniu się swoim prywatnym rajem na różne sposoby, a nowe projekty wynurzały się ze zwojów mózgowych jak kontynenty z odmętów mórz.
Czwartego dnia na firmamencie mechatego świata pojawiła się supernowa Nowego Projektu i eksplodowała entuzjazmem.
Piąty dzień upłynął na gorączkowym powoływaniu do życia kolejnych pomysłów, rozwiązań i wariantów kroju.
Szóstego dnia narodziła się Gwiazda.

Nie obyło się - jak zawsze w takich przypadkach - bez bólu. Bolały plecy (od pochylania się nad wykrojem), palce (odciski i pęcherze od ciężkich nożyczek), oczy łzawiły (od unoszących się wszędzie futrzastych kłaczków) a w gardle rósł wielki kosmaty krzyk&krzak.

I wiedziałam, że to było dobre. Ja - Kreator ;-)


Powstało delikatne maleńkie futerko, z krótkim raglanowym rękawkiem. Zapinane na jedną metalową zapinkę, pod szyją. Króciutka stójka. Przykrótkie, bolerkowate. Lśniąca podszeweczka. Zdrobnienia same wciskają się pod palce.

Scena z filmu "Śniadanie u Tiffany'ego". Eteryczna, subtelna Audrey Hepburn stoi na ulicy przed witryną słynnego jubilera i zajada drożdżówkę z papierowej torby. Jest zwyczajną nowojorską dziewczyną, lecz ma na sobie wieczorową czarną sukienkę, długie rękawiczki i ciemne okulary. Wygląda jak gwiazda. Kiedy zakładam moje nowe futerko, czuję się jak ona.

A skoro jesteśmy w hollywoodzkich klimatach, proponuję filmowy zwrot akcji. Niczym mięciutki, bielutki królik z kapelusza, wyskakuje... bliźniak głównego bohatera.


Pełne zaskoczenie? Jak dla Lorda Dartha Wadera wieść, że Luke Skywalker ma bliźniaczą siostrę? Przypominam, że numer z pojawiającym się znienacka bliźniaczym rodzeństwem, to - obok amnezji i nieznanego potomstwa - kamień milowy w rozwoju telewizyjnych produkcji. Znaczy się, dbam o dramaturgię :-)

Medialny świat to w ogóle taki Twin Peaks, roi się od bliźniąt. Księżyc kradną, zamieniają się rodzicami, zakładają Rzym, grają w telenowelach, na trąbkach... Paradoksalnie, odzieżowy bliźniak, czyli dwa sweterki w tym samym kolorze, noszone razem, najmniej są do siebie podobne.

Ten mój kosmaty bliźniak jest trochę większy od starszego brata, ale to wśród bliźniąt się zdarza. Arnold Schwarzenegger i Danny De Vito też raz byli bliźniakami.
Trafił do rąk Gosi, jako prezent urodzinowy. Kiedy go zakładała stojąc przed wielkim lustrem, jak przed witryną znanego jubilera, w jej oczach pojawił się blask.

TWINkle, TWINkle little star ;-)

niedziela, 14 lutego 2010

Lady in Red

Pierwsze koty za płoty :-)
Postanowiłam zadebiutować sukienką, która totalnie gryzie się z żelaznymi zasadami kolorystycznymi, jakie ponoć wyznaję.

Od dawna łaziła za mną czerwona kiecka. Znaczy, coś we mnie miauczało, że chce takąż mieć. Znienacka weszłam w posiadanie odpowiedniej materii, więc na co czekać? Zwłaszcza, że los wyznaczył nam Wielkie Rodzinne Spotkanie w ten łikend, w dodatku obarczony walentynkową niedzielą. Nie żebym od razu obchodziła Valentine`s Day, ale argument sam wepchał się w ręce.

Kilka tygodni temu dostałam od mamy K wielki bonusowy zestaw tkaninowy. (W pakiecie ten właśnie kawałek, w sam raz na czerwony dywan dla VIP-ów.) Niektóre z kuponów czekają na swoją predestynację już ładnych parę lat...
Na przykład śliczne białe płótno w drobne granatowe paski. Już oczyma duszy mojej widziałam się w letnim marynarskim zestawie, kiedy mama K zaznaczyła, że ów żeglarski format był przeznaczony na koszulkę dla K. Było to doprawdy w poprzednim stuleciu, ale po takim exposé cóż innego może uczynić Dobra Synowa, jak nie zmontować przy najbliższej okazji koszuliny dla patentowanego skippera?

W ogóle z posiadaniem surowych metrów do obróbki wiąże się spory stres. Jak ich nie ma - jest jakaś pustka i strach, obijam się po domu bezproduktywnie jak waltornia na koncercie fortepianowym. Jak jest sporo - znowu panika, że nie dam rady, że kiedy ja to wszytko skroję i w sumie po co mi to było. Poziom natchnienia jest, oczywiście, odwrotnie proporcjonalny do ilości metrów bieżących. Wena buzuje w górnych rejestrach tuż przed wypłatą, przy pustym żłobie, kiedy mogę sobie najwyżej pozszywać kartki w segregatorach.

A wracając do sukienki - poszłam na łatwiznę, bo primo, ten projekt już kiedyś rozkminiałam dla B (Chmurny Błękit z Dodatkiem Lila)a drugie primo - jakoś zbyt gładko mi poszło i po zeszyciu wszystkich elementów zostało mi na stole kilka bezpańskich kawałków paska...
Zaraz jednak przypomniałam sobie casus K, który we wczesnej młodości szczycił się posiadaniem samochodu marki Syrena 104, obiektu zazdrości w renomowanym liceum. Otóż syrena jeździła jak złoto, ale wymagała co 200 km przebieżki (bo przecież nie przebiegu ) kapitalnego remontu silnika. Po każdej takiej czynności, w usmarowanych rękach K pozostawało kilka niezobowiązujących części, które nie załapały się na montaż. A samochód pomykał bez nich równie elegancko, ze swoistym pogłosem, co przed remontem. Zatem, tak na wszelki wypadek, luźne elementy podróżowały w bagażniku.
Moje nieprzystające fragmenty dyskretnie zagarnęłam do kosza. Bez nich kiecka też pięknie wibruje i wiruje. A o to chodzi, no nie?


p.s. Uczcijmy minutą ciszy geniusza, który wymyślił szpilki. Gdzieżbym była, gdyby nie ci maleńcy metalowi pomocnicy? Składam im hołd.
p.s. II No, może zapomnijmy o tych niepokornych, którzy gubią się w dywanie i włazi w nie K, i troszkę narzeka...