środa, 23 czerwca 2010

Kocham Wolność

Dziś mija 10 lat nieobecności Bogdana Łyszkiewicza



Zwykle czuję palącą, żółtą zawiść, gdy natykam się na czyjeś trafne sformułowanie, zgrabne zdanie. I podziw, i zachwyt. Dlaczego ja nie wpadłam na taki zestaw słów, który sprawnie i pięknie oddaje istotę rzeczy? Nie zazdroszczę innym ciuchów, samochodów, pieniędzy, domów, mężczyzn, ani żadnej rzeczy, która jej/jego jest.
Ale słów - bardzo.

A jednak z tą piosenką jest inaczej. Żadnej zazdrości. Po prostu jest moja, podpisuję się pod każdym słowem, pod każdym wersem. Buddyjsko prosta, bezpretensjonalnie filozoficzna.
Ta piosenka jest wszystkim. Moim credo.

Jeśli jest tak uniwersalna, jak twierdzę, dlaczego nie miałaby stać się inspiracją do stworzenia ubrania? Czy można coś uszyć, aby na swój sposób oddać hołd piosence i jej autorowi? Postanowiłam spróbować. Ale najpierw pomyśleć :-)

Co to jest wolność? Tyle mądrzejszych głów kombinowało nad tą kwestią. Piękną i groźną. Erich Fromm uciekał od wolności, Marczewski z kina "Wolność". Św. Jan twierdził, że prawda was wyzwoli (J 8, 32), co potem straszliwie przeinaczyli naziści na bramach swoich obozów koncentracyjnych...
Stop! Im więcej przykładów, tym większy mętlik, tym więcej sroczych ogonów wymyka się z dłoni.

A jednocześnie mam przecież prawo, jak każdy człowiek, do szukania osobnej, własnej definicji. W zakamarkach duszy. W wielkiej torbie wspomnień. W emocjach, związanych z tym słowem.

Lata osiemdziesiąte. Moje pierwsze prawdziwe dżinsy, wranglery z Peweksu. Za dolary, ciężko wycyganione od Ojca.
Zwykły, szary człowiek w dżinsach od razu stawał się kimś. Czuł na opiętym tyłku więź z tym dalekim, innym światem, z mitycznym Zachodem, gdzie podobno piło się piwo z puszek a soki owocowe z kartonów.
Nie szpanowały polskie teksasy, "szariki", jak nazywał je mój Ojciec. Z materiału tak sztywnego, że po uszyciu spodnie stały same, bez użytkownika. I za nic nie dawały się wytrzeć, nawet tarcie pumeksem w wannie nie pomagało. Prawdziwą wolność można było poczuć tylko w oryginal, trademark jeans, made in USA :-)

Skoro w mojej głowie dżins jest tak nierozerwalnie związany z hasłem wolności postanowiłam sprawdzić, co myślą o tym moi najbliżsi.

Na prośbę o pierwsze skojarzenie ze słowem "dżins", Gosia W. i K odpalili - "kowboj". Cudownie. Szerokie przestrzenie Dzikiego Zachodu. Malownicza amerykańska wolność swobodnego jeźdźca, który kieruje się w stronę zachodzącego słońca. Just my rifle, my pony and me :-)
Basia i Gosia P. wrzuciły mi do puszki słowo "spodnie". Banalnie? Skądże! W ustach kobiety to synonim możliwości własnej wypowiedzi, prawa do pracy i dostępu do życia publicznego. Kobieta w spodniach ze swobodą i odwagą wsiada wygodnie na konia, na motor. I nie musi, jak pensjonarka, pilnować złączonych kolan w autobusie.
Kobieta w spodniach to symbol wolności nowoczesnego świata.
Ania podpowiedziała enigmatycznie - kolor. Anetta sprecyzowała ten trop - niebieski. Kieślowski byłby wniebowzięty. To on przypomniał, za Rewolucją Francuską, że wolność ma kolor niebieski. Kolor, który kochają wszyscy politycy, bo na jego tle wydają nam się trochę bardziej strawni. Kolor morza i nieba, przestrzeni wolności. Barwa Dzieci Indygo.

Dostałam też odpowiedzi z zupełnie innej beczki. Zdumiewające lub do bólu proste.
B na hasło "dżins" widzi klasyczną (a słowo klasyczny nie oznacza tu stylu Coco Chanel, lecz klasykę dżinsową) sukienkę z krótkim rękawem, zapinaną na guziki. To zrozumiałe, B urodziła się aby nosić sukienki i czuć się w nich komfortowo i swobodnie.
"Guzik" to pierwsze słowo, jakie nasunęło się Mirkowi, bo dżinsy były jego pierwszymi spodniami z guzikiem. Oczami wyobraźni widzę tego młodziutkiego chłopca, jak dostaje swoje pierwsze dżinsy, zapinane na guzik, co oznacza, że może swobodnie opuścić podwórko, gdzie biegał w dresach i poznawać na własną rękę blaski i cienie tego świata.
Ćwieka w wykluwającej się teorii wolności zabił mi Karol, podrzucając słówko "ćwiek". Jaką drogą mam wyprowadzić metalowe akcesorium na ścieżkę wolności? Pakować się w estetykę rockową? A może lepiej "nit"? Od nitu prosta droga do statku, od statku do morza, a od morza do wolności już prosta szosa.
Nie pomogła też J, która tradycyjnie stanęła okoniem i wypaliła: "dupa".
Chociaż, hmmm, jakby tak pomyśleć, to coś w tym jest ;-)
Jeszcze dalej poszła T, która stwierdziła stanowczo, że dżins z niczym się jej nie kojarzy. To jest dopiero wolność!!! Absolutna swoboda wypowiedzi i poglądów, która pozwala sobie nawet na totalną, bezczelną i absolutną niezależność niemyślenia.

Przetrawiłam to wszystko w łebowym komputerze. Odpadły dżinsy, skoro tylko firmówki gwarantują efekt. Porzuciłam hippisowską długą spódnicę z falbanami, skoro nie daje swobody na motocyklu. Po dłuższym zawieszeniu mój umysł wypluł wynik:

Kombinezon dżinsowy.


Ciuch ludzi pracy. Strój robotnika, co o wolność dobija się strajkiem. Czarnego niewolnika, gdy zmuszany do pracy batem, marzy o wyzwoleniu. Lotnika, który hasa na niebie, wolny jak ptak.

Dlaczego w mojej głowie wolność idzie w parze z pracą? W końcu jak to jest: praca zniewala czy czyni wolnym? Jak mawia mój Ojciec - urlop nie smakuje tak bardzo na emeryturze. Tylko praca winduje tę taryfową wolność na piedestały.

A właśnie wybieram się na urlop. Za kilka dni, aż do połowy lipca, wolność będzie miała dla mnie smak Bałtyku, zapach lasu i dźwięk motocyklowego silnika. A kiedy podnosi się głowę i widzi dwie ściany drzew, przedzielone błękitnym niebem i rzeką szosy, człowiek czuje, że wystarczy rozpostrzeć ręce, aby odlecieć jak ptak. Może przyda się lotniczy kombinezon...

A tam, wysoko, między chmurami, jak dobry duch Bogdan czuwa nad tymi, co kochają wolność. Pewnie co dzień odstawia solówki w anielskim chórze. I założę się, że pod haftowaną białą koszulą nocną, nosi swoje stare, wytarte dżiny ;-)

p.s. dla Ojca

Tato, posyłam Ci linka. Jeśli dotarłeś aż tutaj, jesteś wielki :-)
W nagrodę składam Ci serdeczne gratulacje z okazji Dnia Ojca.
Jesteś najbardziej pracowitym człowiekiem, jakiego znam (i jest to komplemet, dla jasności).
Wśród efektów Twojej pracy jestem też ja, a zatem i to, co wyprawia się na tym blogu. Mam nadzieję, że nie przynoszę Ci wstydu.
Dziękuję ;-*
A jak ktoś nie pamięta, jaką rolę odegrał mój Ojciec w przygodzie z krawiectwem, odsyłam do wstępniaka ;-)

piątek, 18 czerwca 2010

Koktajlowa

Całkiem znienacka stałam się twórczynią sukienki koktajlowej. Czy ktoś w ogóle wie, co oznacza ta nazwa? Odsyłam do kompetentnych źródeł, z których pochodzi cała moja wiedza w tym temacie ;-)

Gdzieś tam, na Zachodzie i gdzieś za oceanem, chyba, ludzie organizują sobie w ciągu dnia nieformalne imprezki, których podstawową atrakcją nie są sukienki, ale właśnie koktajle.
I nie mam tu na myśli szalonych party z udziałem mlecznych napojów owocowych, to nie ta bajka. Chociaż u nas słowo koktajl nie zadomowiło się w barku, lecz w blenderze, skąd wypływają pełne witamin, owocowe breje. A mieszankę z procentami zwykło się nazywać drinkiem.
Koktajle alkoholowe mają za zadanie (teoretycznie) orzeźwić po pracy, pobudzić do wieczornych zajęć a może odprężyć i rozładować stres.
Reasumując - wstawić delikwenta ;-)

Odpowiednim tłem dla kolorowego drinka, short, long, tudzież aperitif, jest prawidłowo dobrana sukienka. A tu już obowiązuje regularny dress code. Sukienka koktajlowa powinna być mniej elegancka, niż na bankiet z szampanem i tańcami, ale jednocześnie bardziej sexy, niż uniform do pracy.
Wygląda na to, że musi to być strój absolutnie niewymuszony, który pojawia się na ciele jakby mimochodem, dla przyjemności własnej oraz oczu, które na nim spoczywają :-)

No kosmos, czegoś takiego bym nie wymyśliła... Gdybym dostała zadanie stworzenia koktajlowej sukienki, padłabym na placu boju bez jednego strzału z maszyny.

Skąd zatem zjawił się tytułowy wyrób? Jakoś... mimochodem.
Perkalowy metr w różową łączkę został nabyty z powodu upału. Bardziej kojarzył mi się z falbaniastymi spódnicami niewolnic na plantacjach w Brazylii, niż elegancką kiecką imprezową na party pod parasolem (parasol - zgodnie z oryginalną nazwą - chroni od słońca).

W jeden wieczór machnęłam krótką sukienczynę, banalnie prostą, dorzucając jej w ramach ozdoby (i powierzchni nośnej dla ewentualnych podmuchów) jedną linię obszarpanej falbanki. Bez zaznaczonej talii, żeby w upale przyjemnie falowała i chłodziła. Jak drink :-)

Następnego ranka ukazałam się zaspanym oczom K w nowym odzieniu, zanosząc mu poranny koktajl ze świeżych truskawek. Pan K, jeszcze bez okularów, spojrzał nieprzytomnie, potem usiłował wypić skraj nowej kreacji a następnie oznajmił:

- Wyglądasz jak koktajl truskawkowy!
- Chyba z szypułkami - dorzuciła łaskawie niezawodna J, jak tylko poznała nowe dzieło. O rany, przed jej następną opinią powinnam strzelić kielicha...

Zatem, proszę Państwa, słowo się rzekło - oto moja emanacja sukienki koktajlowej. W wersji przaśnej, omalże ludowej. Jaki koktajl - taka sukienka...

Truskawkowy koktajl zamyka Wiosenny Tryptyk Owocowo-Alkoholowy. Spróbuję poszukać inspiracji w innych, bardziej poprawnych, źródłach.
W końcu alkohol to tylko ucieczka, nieprawdaż? W świat używek, gdzie maleją kłopoty, kurczą się długi i nikną troski.
Wszystko wrzuca na luz. Człowiek robi głupie miny, śmieszą go własne dowcipy i wszystkich kocha... Okropność :-)

Więc chodź, zabiorę cię na pola truskawkowe,
gdzie wszystko jest bajką i niczym nie trzeba się przejmować...




p.s.
Proszę zapamiętać Człowieka Pracy w niebieskim drelichu, który w upale truskawkowego pola rozkleił mój bilbord. To zwiastun zmian. Idzie lato a z nim przewrót w kolorach i na ciele, i na blogu. Zgodnie z zasadami, oczywiście.

czwartek, 10 czerwca 2010

Mojito

Czy drink może być inspiracją? Podobno mojito było ulubionym napitkiem Hemingwaya. Może, kiedy wpatrywał się w oszronioną szklankę, wypełnioną masą mięty i limonki, wymyślił "Zielone wzgórza Afryki"?

W końcu zrobiło się ciepło więc ponętny obraz zielonego mojito zaczął prześladować mnie w godzinach pracy. I po godzinach też. A obok ulubionego pisarskiego napoju, krążyło nieustannie widmo zielonego materiału z przepastnych zasobów Mamy K. Coś trzeba było z tego zmiksować, pociągnąwszy uprzednio spory łyk kubańskiej inspiracji ;-)

Przepis na mojito jest banalnie prosty. Trochę rumu, mięty, cukru, wody, limonki i lodu. Przepis na zieloną sukienkę też nie należał do skomplikowanych. Zwłaszcza, że sama go wymyśliłam. Ale diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach.

Pierwsza wersja Mojito okazała się katastrofalną pomyłką. Rozkloszowany dół i góra z dwurzędowym zapięciem, z bufkami na ramionach, za nic nie chciały się skomponować w harmonijny look. Zamiast wyrafinowanej cierpko-słodkiej mieszanki orzeźwiającej, w lustrze ujrzałam zawianą, by nie rzec - nawaloną - pokrakę o zachwianych proporcjach. Pijane dzieło dostało bilet w jedną stronę. Do kosza.

Ponieważ nie wyczerpał się ani zapas zielonej tkaniny, ani mój zapał, szybko ruszyły prace nad nową wersją Mojito. Tym razem oparłam się na trzeźwej ocenie własnych pomysłów i skorzystałam z pomocy gotowca. Nomen-omen, produktu firmy Mojito:

Moja wariacja tego przepisu to wielka zieleń w roli mięty i elementy ecru jako cukier. Po kolejnej porcji inspiracji, dorzuciłam ekstra marszczone, zaokraglone kieszonki z lamówką. Zostały jednak stanowczo odrzucone przez K, który je widział, i - oczywiście - przez J, która ich nawet nie widziała. Tylko niezwykle tolerancyjna T zaakceptowała je, ale jakoś dziwnie, bez entuzjazmu. Więc też dostały wilczy bilecik :-(

Jeszcze jedna drobna modyfikacja - zamek kryty w kolorze kremowym. Pierwotny egzemplarz był idealnie zielony, ale, wszyty w sukienkę, rozpadł się w rękach przy pierwszej próbie zapięcia. Nie pozwoliłam sobie na rozpatrywanie kolejnej eksmisji do śmieci, choć wypruwanie krytego zamka to mordęga niczym ból głowy na kacu. Wcisnęłam też, rzutem na taśmę, dodatkowe zakładki na rękawkach.
I sukienka gotowa, wstrząśnięta i zmieszana :-)
Na zdrowie!
p.s.
Inaczej, niż inne projekty, ta sukienka ma wachlarz nazw. W fazie produkcji zyskała roboczo imię Szpitalna, ze względu na kolor. Na Wielkiej Paradzie Smoków w Krakowie (na której nie tylko smoki prezentowały się pięknie) usiłowałam nadać jej ton królewski. Zdaniem K, byłam jednak bardziej smokiem niż królewną. J poparła tę gorszącą opinię, pocieszając mnie, że królewny pojawiły się tam raczej w charakterze menu :-)
Dorzuciła też swój kamyczek, twierdząc, że kiecka jest jak dla lalki.

Smocza królewna-lalka w szpitalu, pociągająca terapeutyczny, miętowy płyn???

Hmmm... Niezły miszmasz robi się w głowie od tego mojito.

wtorek, 1 czerwca 2010

Galeria_B. Leżakowa

Leżakuje się w różnych miejscach. Dzieci leżakują w przedszkolach. Piwo i wino w beczkach. B w ogrodzie. Leżakuje się w różnych celach. Dzieci odpoczywają i regenerują siły. Piwo i wino dojrzewa i nabiera smaku. A co robi B?

Teoretycznie, powinna w swojej sukience w leżakowy wzorek, wylegiwać się pod czereśnią, odpoczywając i nabierając mocy jednocześnie. Ale trawa jest mokra po wiosennej burzy, a czereśnie, choć jeszcze małe, są bardzo kuszące.

Dlatego niesforna B, zamiast karnie pozować i posłusznie prezentować walory sukienkowe, w pozycji leżącej, woli chować się wśród liści, podjadając niedorosłe czereśnie i fachowo spluwając pestkami, niczym rasowe dziecię ulicy. A jak się uwija! Jak stadko przedszkolaków. Pełno jej pod tym drzewkiem :-)

W hurtowni tkanin, kiedy szukałam odpowiedniego materiału na urodzinową sukienkę dla B, ten kolorowy pasiak bezapelacyjnie zdobył pierwsze miejsce. Kojarzył się z beztroskim polegiwaniem na leżaku, ze słonecznym, letnim popołudniem, ze smakiem truskawek, czereśni i malin, z bzyczeniem owadów, z zapachem trawy.

Jednym słowem - z WAKACJAMI, które bezpowrotnie straciliśmy, pochopnie kończąc edukację i zaczynając znojne i nudne dorosłe życie ;-)

Na szczęście nie wszystek dziecięcy entuzjazm z nas wyparował. B nosi kalosze z kaczuszką i śmieje się w najlepsze, gdy pomylą się nam strony świata, nawet jeśli kosztuje nas to kilka kilometrów spaceru więcej. K śpiewa piosenki z repertuaru Piotrusia Pana i bawi się zdalnie sterowanym helikopterem. J lubi filmy rysunkowe równie mocno, jak jej dzieci (na pewno zaprzeczy, jest przekorna jak przedszkolak) a życiowa energia T może śmiało dorównać wyleżakowanej werwie pięciolatka.

Z okazji Dnia Dziecka, życzmy naszym wewnętrznym dzieciakom wszystkiego dobrego. Nigdy się nie starzejcie! W ogrodzie naszych umysłów niech zawsze znajdzie się jakaś czereśnia, pod którą można bezkarnie i beztrosko objadać się i zbijać bąki.
Leżakować, po prostu :-)