Droga B, proszę o przecięcie wstęgi... Dziękuję :-)
Witam na wernisażu nowej galerii. Ambicją tego projektu jest zaprezentowanie urbi et orbi kreacji stworzonych dla B.
Posiadanie takiej Klientki jak B, to coś wyjątkowego. To związek somatyczno-duchowy, jakaś forma symbiozy. Mamy podobne wymiary i gusta, lecz jakże inaczej rozmieszczone! Mogę przymierzyć jej strój w fazie tworzenia i wyobrazić sobie, że jestem B. Oceniam projekt, jego krój i to, jak leży. Jeśli maksymalnie wciągnę brzuch i wypnę pierś, zmrużę oczy i rozjarzę duszę, może się udać ;-)
Nie da się ująć tematu naszej współpracy zgrabniej i prościej, niż zrobiła to sama B, kilka dni temu, mówiąc:
- Szyj dla mojego ciała, pisz dla duszy.
Dziękuję :-*
Na światowych wybiegach Haute Couture, tradycją i klasyką jest prezentowanie na finał stroju najbardziej dopracowanego, najpiękniejszego, podsumowującego całość pokazu. Sukni ślubnej, po prostu. Galeria_B postanowiła być pionierska w tej kwestii. To największe wyzwanie, największy strach, stres i radość, należy umieścić na początku kolekcji. Potem już wszystko będzie prostsze :-)
Zaczęło się, oczywiście, od tego, że B postanowiła wyjść za mąż i ozdobić tę czynność weselem. Potrzebowała zatem odpowiedniego stroju, a że nie korciły jej ani kreacje z wypożyczalni, ani te ze sklepowych wystaw, przyszła do mnie. Z kilkukartkowym francuskim katalogiem . Na każdej stronie jęczałyśmy z rozkoszy. Projekty ascetyczne. Piękno bijące gdzieś z samego serca formy, pozbawionej falban, przymarszczeń i zaszewek. B wskazała jedną z sukienek, pozornie banalną, prostą. Z sześciu klinów, na szerokich ramiączkach, ze sporym owalnym dekoltem i rozkloszowanym dołem.
Teraz czas na dylematy moralne. Poruszałam się na co dzień wśród wykrojów dwukropkowych w skali Pisma czyli łatwizna. W tym przypadku, B zdecydowała się obdarzyć mnie całkowitym zaufaniem, artystycznym i rzemieślniczym. Sama nie ufałam sobie wystarczająco, ale entuzjazm B był zaraźliwy. B zwyczajnie wierzyła we mnie tak dalece, że nie pozostało mi nic innego, jak zawierzyć jej.
Technicznie: Jako wróg odszyć widocznych na białym materiale jak na dłoni, zdecydowałam, ze sukienka będzie skrojona dwa razy i odszyta w całości, do linii bioder, gdzie zamierzałam wszyć od spodu warstwę tiulu, który miał za zadanie unieść cały rozkloszowany dół, bez użycia śmiesznych drutów czy krynolin. Dzięki temu prostemu zabiegowi sukienka miała zyskać nieoczekiwanie drugą, bardziej frywolną stronę, z tiulową spódnicą.
Nadszedł moment na przetestowanie wykombinowanego wspólnie wykroju na tanim materiale. Powstała wersja beta, testowana na wąskiej jednoosobowej grupie B-testerki. Z płótna w kolorze ecru. Wyglądała nieźle. Na tyle dobrze, ze zdecydowałyśmy się ostatecznie na tę wspólną, (teoretycznie) jedyną w życiu przygodę.
Następnym etapem był służbowy wyjazd do miasta wojewódzkiego celem zakupu odpowiedniej materii. Wybór padł na francuską satynę z arystokratycznym matowym połyskiem. Tkanina była kosztowna, zblazowana długim leżakowaniem na półce z najdroższym asortymentem. Na złożeniu lekko szara, ale w tym momencie nie przyszło nam do głowy martwić się o to.
W domu rozciągnęłam stół jak dla dwunastu gości; na nim satynę i papierowe wykroje, niczym świąteczny serwis obiadowy. Bałam się go dotknąć. Na nożyczki nie było już miejsca. Wymagałam solidnego kopniaka na odwagę :-) Znalazłam piwo. I w końcu zaczęłam krążyć wokół tej biesiady niczym rasowy kelner. Dopiero po drugim browarze całość została skrojona. Dobrze, że w domu nie było mocniejszych używek ;-)
Pierwsza przymiarka przemknęła gładko. Góra leżała zgrabnie, choć materiał prosił się o lekką przepierkę. Pozostawiłyśmy ten problem na później. Teraz najważniejsza była kwestia dołu. Choć satyna była sztywna jak kryza królowej Elżbiety, było jej zbyt dużo, by elegancko odstawać od ciała.
Kilometry tiulu zleciały na różne wersje usztywnienia. Bez efektu. Niczym klasyczna łowiczanka, wycinałam kolejne koła z tiulowej sieci i wpinałam na próbę. Dramat. Częściowo ukrywałam przed B rozmiar mojej porażki. Bo po cóż jej - ogarniętej przedślubną pożogą - dodatkowy stres? I kiedy już mogłam spokojnie obdzielić kołami ze dwie olimpiady, B urządziła tradycyjną imprezę z okazji zmiany stanu cywilnego - panieńskie.
Nie wspomnę wszystkich atrakcji wieczoru. Było efektownie ale i efektywnie - po przebudzeniu po prostu wiedziałam jak rozgryźć problem tiulowy. Gdy ciało trawiło nadmiar alkoholu, rozluźniony mózg spokojnie przerabiał kwestię usztywnienia. I to działało! Na kolejnej przymiarce B wirowała przed lustrem w dumnie, żeglarsko wydętej satynowej kreacji. Prawdziwa Sztywniara! Byłyśmy wniebowzięte.
B kończyła swój projekt szydełkowy - maleńkiego bolerka i krótkich rękawiczek, które wystylizowały całość na kreację wytworną, delikatną i pachnącą przedwojenną fotografią. Niepowtarzalną. Czy jest większy komplement dla sukni ślubnej?
I nagle, gdy wszystko tak pięknie szło, termin nadciągał a para nie zamierzała zmienić zdania, grom z jasnego nieba. Satyny nie można w żaden sposób wyczyścić! Kawałek wyprany w domu całkowicie stracił swą sztywność. Był to zawód, jakiego nie życzy się żadnej kandydatce na żonę... W pralni stanowczo odmówiono pomocy, fachowe ręce od razu poczuły, że ta materia oprze się i chemicznym, i wodnym zabiegom.
Ostatecznie - ponieważ nie można było puścić Panny Młodej przed ołtarz w kreacji przykurzonej - kolejny raz ryzykując zawał serca i problem alkoholowy, zanurzyłam na kilka sekund całość dzieła w wannie i delikatnie przetarłam szczoteczką newralgiczne miejsca. Na pewno jakaś część jej wyniosłej godności została utracona, ale przynajmniej suknia była czysta.
W tym dniu wrześniowym, B zakwitła różami we włosach. Wyglądała radośnie, świeżo, niemalże dziewiczo ;-)
Jak najprawdziwsza Panna Młoda z okładek specjalistycznych pism. Nawet klisza fotograficzna jaśniała wokół niej.
A potem ruszył świat do tańca.
- Raz się żyje - zakrzyknęła suknia i zawirowała z wdziękiem w kręgu tancerzy. Po północy odmieniła oblicze i jako zwariowana bliźniacza siostra zakręciła tiulową spódnicą, rwąc i gubiąc fragmenty bieli, rujnując się w swym szaleńczym, nieokiełznanym, krótkim życiu, niczym ćma wokół świecy...
Teraz przywołuje z nostalgią te chwile chwały, wciśnięta w pokrowiec, zapomniana na dnie szafy, niczym pomięta pamiątka z szalonych wakacji. Zwrócona płótnom Chagalla, wyciszona.
"Czy pamiętasz jak kiedyś tańczyłam walca..."
I może żałuje, że nie spłonęła z emocji, że nie stopiła się w oślepiającym błysku swej jednej jedynej nocy.
A ja wspominam ją z dumą i pokorą.
B, błagam, nigdy więcej nie wychodź za mąż!!!
niedziela, 28 lutego 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz